Good bye, LeninMaciej Pinkwart

Sen o niebieskim trabancie

 

Ktoś pisał, że jest to film o nostalgii jaką za byłą NRD przejawiają Ossies -  mieszkańcy wschodnich Niemiec. Co za bzdura! To jest film o absurdach minionego ustroju, tam, między Odrą a Łabą wyglądającego jak karykatura karykatury, o trudnym momencie transformacji historycznej i o tym, jak przyjmowali go zwyczajni Niemcy – nie dinozaury Honeckera, ale zabiegani za pracą, usiłujący normalnie żyć i dbający o najwyższą wartość – rodzinę i miłość – młodzi ludzie. Że nie pasuje do schematów, z jakimi zwykle podchodzą do tego doktrynerzy i antydoktrynerzy? Cóż... dobra sztuka zwykle nie mieści się w  schematach... I pewno dlatego film Good bye, Lenin nie zdobył wszystkich nagród, na które z pewnością zasłużył. Wygrał wszystko, co było do wygrania w Niemczech, czemu dziwić się trudno. Wygrał Cezara, za najlepszy film Unii Europejskiej. Dostał tylko nominację do Brytyjskiej Nagrody Filmowej i do Złotego Globu. I nie dostał nawet nominacji do Oskara w kategorii filmów zagranicznych, co nie jest dziwne, no bo jak taki film mogą zrozumieć członkowie amerykańskiej Akademii Filmowej?

Robert Kerner, lekarz o ambicjach naukowca, któregoś dnia ucieka na drugą stronę muru berlińskiego. Jego żona Christiane, tłumaczy agentom Stasi, że mąż uciekł z kochanką, a ona jest co najmniej tak samo zdradzona jak socjalistyczny ustrój. Popada w katatonię i ląduje w szpitalu psychiatrycznym, po wyjściu z którego staje się najgorliwszą rzeczniczką partii SED, komuniacko-biurokratycznych metod sprawowania władzy i totalnej kontroli nad społeczeństwem. Tymczasem wydarzenia z końcem lat 80-tych nabierają przyspieszenia, jej syn nieco przypadkowo zaplątuje się w antypaństwową demonstrację, a matka, widząc jak katuje go policja, dostaje zawału i na skutek zbyt późnej reanimacji popada w śpiączkę. I tak przesypia w szpitalu 8 miesięcy, w czasie których najlepszy z ustrojów ginie pod gruzami muru berlińskiego, drapieżny kapitalizm odkrywa dla siebie Eldorado na wschód od Łaby, a wszystkie symbole socjalizmu odchodzą na śmietnik. Gdy Christiane budzi się, jej dorosłe dzieci postanawiają odgrywać przed nią teatr, by matka nie doznała szoku na wieść o tym, że wszystko to, czemu poświęcała ostatnie lata trafiło do panoptikum. Przykuta do domowego łóżka ogląda na co dzień dobrze jej znane rekwizyty NRD-owskej przaśnej gospodarki, stare gazety, portret liebe genosse Ericha Honeckera, a syn, pracujący teraz jako dystrybutor telewizji kablowej, z kolegą nagrywają dla niej specjalne wiadomości telewizyjne. Pamiętacie piosenkę Wojciecha Młynarskiego o babci, dla której, żeby się nie denerwowała – drukuje się specjalne pisemko?

Poza dość smutną retrospektywą zabytków minionego ustroju jest to przede wszystkim film o miłości, pełnej poświęceń i wyrzeczeń i o naturalnej sile życia, które koniec końców nie da się zatrzymać w żadnych sztucznych ramach – ani w pracowicie konstruowanej scenografii byłej NRD, ani w respiratorze wspomnień. Zawsze kiedyś przyjdzie rzeczywistość i zapuka do drzwi, jak nie zapraszany listonosz. Za oknem na ścianie wieżowca pojawi się reklama Coca-Coli, dawnego symbolu imperialistycznych knowań, z półek sklepowych znikną ogórki konserwowe Spreewooda, fabryka w Zwickau przestanie produkować trabanty, a ost-marki zachomikowane przez matkę w szufladzie kredensu można będzie tylko rozrzucić z dachu budynku... Symbole giną pierwsze – jak wywożony przez śmigłowiec na złomowisko pomnik Lenina, nadal wskazujący ręką drogę w przyszłość, która już się stała przeszłością. Spotkanie z rzeczywistością nie będzie jednak dla bohaterki traumatycznym przeżyciem – w gruncie rzeczy podejrzewamy od początku, że jej miłość do komunizmu jest nieco zbyt wylewna, żeby mogła być prawdziwa. No i pojawia się po pobycie w psychiatryku...

Film ten powinni obejrzeć wszyscy – i ci, co pamiętają komunę, i ci, co urodzili się już w nowych czasach. Szczególnie zaś ci, co do niej tęsknią... Ciekawe czy ci, co dziś wzdychają Komuno wróć! po obejrzeniu seansów spirytystycznych z kraju, który niewątpliwie pod względem technologicznym i socjalnym stał najwyżej ze wszystkich demoludów będą nadal tęsknić do minionego ustroju? Dla Polaków, chętnie wierzących w to, że komunizm upadł tylko dlatego, że w Watykanie wybrali Karola Wojtyłę na papieża i że Wałęsa przeskoczył (mniejsza o to, z czyją pomocą!) przez płot Stoczni – film Good bye, Lenin będzie przykrym zgrzytem – nie ma tam o tym ani słowa: wg jego twórców Wolfganga Beckera i Berndta Lichtenberga komunizm upadł, bo się przeżył, a zaistniały sprzyjające okoliczności historyczne na linii Moskwa – Bonn – Waszyngton.

Mam nadzieję, że film po wzbudzeniu w ubiegłym roku sensacji w Europie nie zniknie całkiem ze społecznej świadomości, a w naszym nowo-europejskim kanonie znajdzie miejsce obok takich polskich specjalności jak Rejs Piwowskiego czy Miś Barei.

---------------------------------

Good bye, Lenin, produkcja Niemcy 2003, reżyseria Wolfgang Becker, scenariusz Wolfgang Beckera i Berndt Lichtenberg, w rolach głównych Daniel Brühl, Karin Saß, Maria Simon, Chulpan Khamatova, muzyka Yann Tiersen, 120 min.