Maciej Pinkwart

All you need is love...

 

Każdy film z Hugh Grantem przyjmowany jest z sympatią, bo Hugh Grant budzi sympatię. I taki to sympatycha zostaje premierem Wielkiej Brytanii. No i zaraz wszyscy wkoło stają się sympatyczni: personel willi przy Downing Street 10, ochroniarze, sąsiedzi, nawet portret Margareth Thatcher na ścianie... No, tu może trochę przesadziłem.

Premier, zaprzysięgły stary kawaler, zakochuje się od pierwszego wejrzenia w niezbyt pięknej, nieco grubawej, ale oczywiście sympatycznej sekretarce - a w ślad za nim wszyscy we wszystkich wokół. Jak przystało na komedię romantyczną z Hugh Grantem, na początku nic nie idzie łatwo i świat rzuca wszystkim tym z nagła rodzącym się miłościom kłody pod nogi. Ale zbliża się Boże Narodzenie, jak wiadomo - czas miłości, więc wierzymy, że sprawy ułożą się dobrze. Rzecz kręci się wokół premiera i podstarzałej gwiazdy rocka (świetna parodia Roberta Palmera i Joe Cockera zarazem), który z okazji świąt odgrzewa stary kawałek z lat 60-tych i usiłuje z nim wejść na listę przebojów.

Tych miłosnych związków naraz robi się tyle, że nie do końca łapiemy się kto z kim i dlaczego, zwłaszcza, że nie wszystko idzie jak z płatka i nie wszystko jest przesycone typową dla hollywoodzkiego kina poprawnością. Ale pamiętajmy, że jest tu film angielski - czyli prawie europejski - i nieco perwersji i przewrotności jest to jak najbardziej na miejscu. Skoro już pozwoliliśmy sobie na taki akcent antyamerykański - to powiedzmy, że jest on uzasadniony także w filmie: oto nowy premier, wobec zbliżającej się wizyty prezydenta USA, jest przez swoje otoczenie skłaniany do bardziej samodzielnej polityki, jednakże nie chce podejmować takiego ryzyka. I dopiero kiedy prezydent - przystojny starszy pan o ostro erotomańskim usposobieniu - podwala się do sekretarki premiera, ten na konferencji prasowej przypomina, że Brytania jest krajem wprawdzie mniejszym od USA, ale ma swoją dumę, bowiem chlubi się Szekspirem, Churchillem, Beatelsami, Seanem Connerym, Harrym Potterem oraz prawą, tudzież lewą nogą Davida Beckhama...

Wśród par (a niekiedy – trójkątów, a nawet - pięciokątów..), które na ekranie usiłują uporać się z miłością, poza premierem-sympatychą największą sympatię budzi angielski pisarz, wyjeżdżający zimą do Prowansji (jak wszyscy angielscy pisarze...) i jego służąca - Portugalka oraz 10-letni świeżo osierocony chłopiec, zakochany śmiertelnie w swojej amerykańskiej rówieśniczce. Jego ojczym, indagowany o to, czy się nie zamierza zakochać, odpowiada dowcipnie, że tylko wtedy, gdy spotka się z Claudią Schiffer. I co? Naturalnie, spotyka kobietę o mieniu Carol, łudząco podobną do najpiękniejszej modelki świata. Gra ją, notabene, Claudia Schiffer...

Na granicy dobrego smaku - ale jeszcze ciągle po tej stronie - balansują sceny miłości, delikatnej i nieśmiałej, która niepostrzeżenie rodzi się między parą aktorów filmów porno, udających ostry seks i w czasie filmowania nago umawiających się na zimowy spacer. Uśmiałem się do łez...

Angielski tytuł filmu Love actually (Faktycznie miłość), w zasadzie mógłby być zastąpiony dawnym beatlessowskim hasłem All you need is love, jako że poza ukazywaniem prawdziwości tezy, że miłość jest najważniejsza na świecie, niewiele więcej w filmie znajdziemy. Naturalnie, jest jeszcze gra aktorów: poza Hugh Grantem, rewelacyjna jak zwykle jest grająca siostrę premiera Emma Thompson oraz kapitalny w niewielkim epizodziku Rowan Atkinson. Świetnie zagrali (także w sensie muzycznym) najmłodsi aktorzy: Thomas Sangster jako Sam-perkusista i Olivia Olson jako 10-letnia soulowa śpiewaczka - Joanna.

Film dla tych, którzy od komedii oczekują tylko zabawy z odrobiną wzruszenia. Czyli prawie dla wszystkich.