Maciej Pinkwart

Plakat filmu Edi,za Film.onet.plMazepa w skupie złomu

Film Piotra Trzaskalskiego “Edi” dorobił się już miana filmu kultowego, o co w Polsce łatwo, bo jesteśmy krajem, gdzie rozmaite kulty rozwijają się jak pleśń na odpadkach. Kultowa była “Zemsta”, kultowy “Pianista”, kultowy “Pan Tadeusz”... “Edi” jest o tyle bardziej kultowy, że nie jest ekranizacją lektur szkolnych, więc jego kult – jeśli jest! – jest kultem z pierwszej ręki.

Chciałem z niego wyjść po pierwszych piętnastu minutach, bo nie cierpię wulgarności, która sypie się z ekranu jak u wczesnego Pasikowskiego, ale wyobraziłem sobie, że jestem na filmie “Amelia”. Edi bowiem jest polską Amelią - też chce dla wszystkich dobra, też próbuje uszczęśliwiać świat, ale w polskiej specyfice. Czy polskiej? Polska bez polityki, bez religii, bez wspomnień kombatanckich... A to Polska właśnie? Bajka! “Edi” jest właśnie romantyczną bajką, mimo, że akcja toczy się wśród lumpów, meneli i bandziorów, ludzi, dla których nawet pogrzeb jest okazją dla bluzgania przekleństwami. Jak wspomniałem, nie cierpię przekleństw.

Irytowało mnie, potem się przyzwyczaiłem, film zaczął mi się podobać, potem mnie znudził, by w ostatniej części wzruszyć, a na koniec rozczarować treściową klamrą. Zaczyna się jakby robił go Fellini czy De Sica – dwaj menele wędrują ulicami miasta szukając złomu na sprzedaż, przy czym jeden jest tak pijany, że nie może iść i opiekujący się nim kumpel wiezie go na wózku. Główny bohater, Edi zajmuje się trochę nierozgarniętym pijaczkiem Jureczkiem, trochę przypadkowo wplątany zostaje w afery świata przestępczego, uchodzi z życiem, ale okaleczony, w dodatku zostaje zmuszony do wychowywania nieswojego dziecka. Gdy dziecko mu odbierają, Edi wraca na swoje miejsce, czyli do zbierania złomu. Cykl się zamyka.

Bajka ze smutnym morałem – nie można pokonać swojego przeznaczenia – z Sofoklesa, z Szekspira, a trochę z neorealizmu włoskiego z lat powojennych, poetycka, malarska, daleka od blokerskiego realizmu filmu “Cześć, Tereska”. Jak to bajka – mało przekonuje kogoś, kto w kinie szuka reportażu z rzeczywistości. Kino jest sztuką, a, jak to mawiał Witkacy – sztuka powinna być “sztuczna”. Jeśli więc popatrzymy na “Ediego” jak na dokonanie artystyczne – pokaże się nam piękny, poetycki, choć nieco schematyczny film.

Oglądamy na ekranie paradę masek, jak w karnawale weneckim. Masek uproszczonych, opartych na kontrastach i kalkach kulturowych, wywołujących pożądany oddźwięk u inteligentnego widza, a nieinteligentnego po prostu śmieszących. Główni bohaterowie Edi i Jureczek – sepleniący z powodu braku zębów stoik, a zarazem guru i opiekun oraz neurotyczny jąkała, jak wierny uczeń wpatrzony w mistrza... Romantyczny, choć handlujący wódką Cygan i bezwzględni mafiozi... Edi, sprzedający swoje ukochane książki, żeby kupić dziecku zmarłego kumpla drogą, ale wymarzoną zabawkę... Wigilia jest zawsze wtedy, kiedy my tego chcemy – poucza Jureczka, który nie potrafi zrozumieć jego gestu, ale potem sam odda swój ukochany telewizor ludziom, którzy go wcale nie potrzebują. Lektura “Romea i Julii” wykonywana przez sepleniącego Ediego najpierw w barłogu do Jureczka (ale pięknie czytasz, jak w telewizji...), a potem w mieszkaniu Księżniczki, która z tego nic nie rozumie – jest jak echo z “Rozmów przy wycinaniu lasu” Tyma, czy “Przedstawienia Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Bresana. Sam Edi to postać, której filozofia i życiowe doświadczenia bliskie są postaci Jana Himilsbacha, z którym go wiąże zresztą brak zębów. Kara, jaka ponosi Edi za niepopełniony grzech to przeniesienie okrutnego doświadczenia Piotra Abelarda, okaleczonego przez kanonika Fulberta po wykryciu romansu z Heloizą... Trzaskalski w wywiadzie dla “Kina” powołuje się na elementy liczącego 1200 lat mitu filozofii zen, jako genezy opisanej w filmie historii. Rycerski gest Ediego, biorącego na siebie ciężar cudzej winy byłby gestem pustym, gdyby nie był osadzony w romantycznej tradycji. Mazepa w końcu też nie musiał ryzykować życiem, gdyby wskazał palcem, kto i z kim w zasadzie romansuje...

Trzaskalski pokazuje świat, złożony z uproszczonych kontrastów: biedny – dobry, bogaty – zły, miasto – złe, wieś – dobra, telewizja – zła, książka – dobra. To tylko symbole, ale jak to bywa w świecie baśni – symbole są bardziej wiarygodne od realiów. Jakże uroczym symbolem jest scena, w której Edi pozwala Jureczkowi zatrzymać znaleziony telewizor, ponoć dobry i na chodzie, tylko trudno to sprawdzić, bo w ich norze nie ma prądu. Jureczek jest zachwycony – nigdy w życiu nie miał swojego telewizora, nic swojego nie miał, a teraz ma. Nieważne, że nieprzydatne...

Krytycy i recenzenci zachwycają się grą Henryka Gołębiewskiego, odtwarzającego tytułową postać. W tym filmie bez aktorów dawny Cegiełka z "Tolka Banana" jest gwiazdą. Ale gwiazdą wygasłą, świeci tylko światłem odbitym, jest całkowicie lalkowy, sztuczny, jakby grał z maską na twarzy. Jeszcze jedna maska w filmie, którego plakat reklamowy właśnie w maskach pokazuje głównych bohaterów... Może dlatego, że jako postać bajkowa jest ponad te wszystkie awantury, w które został zaplątany? Tak naprawdę to Jacek Braciak jako Jureczek jest znakomity, i gra bez maski... No, ale on jest profesjonalistą.

Film jest świetnie wyreżyserowany, nie ma w nim niczego przypadkowego, niczego puszczonego na żywioł. Trzaskalskiego wspiera tu wspaniały operator Krzysztof Ptak – zdjęcia w “Edim” są świetne, podobnie dźwięk (Jan Freda). Muzyka Wojciecha Lemańskiego z dobrej starej szkoły ilustracyjnej Elfmana czy wcześniej Tiomkina, może nie zaskakuje, ale z pewnością nie przeszkadza.

W świecie, w którym rządzi przemoc, reprezentowana przez Braci (kiedyś był jeden Wielki Brat, w filmie Trzaskalskiego jest dwóch; czyżby ten drugi to Bruksela?) bierny, ślamazarny, romantyczny Edi ma być wyspą dobra w oceanie zła. Potrzeba nam takiego punktu odniesienia. Fakt, że w brutalnym życiu ideałem staje się facet bez jaj byłby może ciekawą propozycją. Tylko w przypadku Ediego jest to bolesny realizm...

Łódzka baśń realistyczna zapewne nie zdystansuje nierzeczywistości Hogwartu czy Śródziemia. Ale czy atmosfera knajpy przy punkcie skupu złomu nie może być ożywcza w porównaniu z globalistycznymi McDonaldami, bardziej szczera i autentyczna? Czy tak jak wino “Arizona” nie może być polskim wkładem w kulturę europejską?

Bohaterowie filmu dużo chodzą i większość swych dialogów toczą wzorem arystotelesowskich perypatetyków. A wszystko to w myśl maksymy: Raj jest tam, gdzie idziesz. Piekło tu gdzie stoisz. Boję się tylko czy minister Sławomir Wiatr nie zechce wykorzystać złotej myśli Ediego do kampanii proeuropejskiej. Bo jak to zinterpretuje prawdziwa, sarmacka prawica?