Sergiusz Pinkwart

Spy who bored me

Niby wszystko było tak jak trzeba: humor, efekty specjalne i martini "wstrząśnięte nie mieszane", a jednak... całość bardziej przypominała Austina Powersa niż nowe przygody agenta 007. Inwencji wystarczyło scenarzystom na pierwsze 15 minut. Sceny, w których tajny agent na zapierających dech w piersi falach surfuje w kierunku wybrzeży Korei Północnej, to prawdziwy majstersztyk. Potem kilka szybkich zwrotów akcji, scena pościgu przez pole minowe strefy zdemilitaryzowanej i tortury w komunistycznym więzieniu. Jednak w tym momencie kończy się film akcji, a zaczyna pastisz. "Zły chłopak" okazuje się zmutowanym genetycznie Koreańczykiem z intensywnie niebieskimi oczami, któremu wybuch walizki z drogocennymi klejnotami efektownie zorał twarz pstrząc ją brylantami. Toż to brat bliźniak zębastego "Buźki" z Goldfingera i Moonrakera! Tropiąc przestępcę Bond leci do fotogenicznej Hawany (dowcipne: "Szukam jednego Koreańczyka. Turysty? Nie, terrorysty"). Tam romansuje z Halle Berry, która wynurza się z morza Karaibskiego, w stroju Ursuli Andress z Doktora No. I zaraz akcja przenosi się do Londynu, gdzie długa sekwencja w klubie szermierczym godna byłaby pióra Aleksandra Dumasa. Piękny rycerski pojedynek z tajemniczym Królem Diamentów, dewastuje wnętrza pałacowe, schody i krużganki. Gdy szpady się gną, szermierze sięgną po samurajskie miecze, a skończą na krzyżackich dwuręcznych "zerwikapturach". Widownia turla się ze śmiechu.

W przerwie pomiędzy podróżami nieodzowna wizyta u Q, który wręcza agentowi najnowszy zegarek Omegi, dodając znamienne: "To już twój dwudziesty! Postaraj się złamać tradycję i choć raz go zwrócić". I już jesteśmy w Islandii, oglądając te same sekwencje co rok temu w Tomb Raider. Kalka goni kalkę, cytat goni cytat. Aluzje do Gwiezdnych Wojen (miecze laserowe i elektryczny szoker w ręku, który upodabnia Diamentowego Króla do mrocznego Imperatora), Indiany Jonesa (pojedynej bokserski z wielkim jak góra Murzynem o dźwięcznym imieniu Kill "Would die for this name" - mówi z podziwem James unikając o włos rozszalałego śmigła laserowego i głaszcząc przeciwnika delikatnymi sierpowymi), a na końcu dosłowny cytat z Air Force One - nie wiem jak to jest, że na pokładzie lecącego ku zagładzie samolotu zawsze "zły" włoży na siebie ostatni spadochron, a "dobry" mu ten spadochron umiejętnie otworzy, by pęd powietrza z otwartych drzwi wciągnął niegodziwca w młockarnię silnika...

Siła pierwszych "Bondów" polegała na oryginalności. To z filmów o agencie JKM zżynano pomysły! To 007 miał w środowisku filmowym największy wdzięk i lekkość. Pierce Brosnan jest przystojny, ale... to wszystko, co o nim można powiedzieć. Podobno jego kontrakt obejmuje jeszcze dwa "Bondy"... No to niech Bóg ma w opiece Wielką Brytanię! Brosnan porusza się już z wyraźnym trudem, a jego przeciwnicy padają trupem chyba pod wrażeniem jego urody, albo z szacunku, bo aktor już nawet nie stara się, żeby walka wyglądała wiarygodnie.

Moje rozczarowanie, to jednak pewno nic, w porównaniu do rozczarowania producentów i scenarzystów. "Bond" zawsze przecież chciał być aktualny i poprawny politycznie. Korea Północna jako przeciwnik Zachodu, jeszcze dwa lata temu, gdy powstawał scenariusz, wydawała się strzałem w dziesiątkę. Tymczasem 11 września wszystko zmienił. Wyzwaniem godnym najlepszego agenta byłoby dziś upolowanie Osamy bin Ladena, ewentualnie nieśmiertelnego Saddama. Z pognębienia koreańskich komuchów może się dziś cieszyć co najwyżej Japonia. Reszta świata uzna to za stratę czasu i energii. Tak jak i pójście do kina...

Warszawa, 22 listopada 2002