Maciej Pinkwart

Puchar przechodni

 

Tak się jakoś składa, że kolejne polskie premiery największych hitów filmowych trafiają do kin pod koniec roku, zimą - gdy ciemno, smutno i mroźno. W ostatni poniedziałek listopada w Nowym Targu było tak zimno, że nawet przykinowej harpii parkingowej zamarzła portmona i uciekła ze stanowiska, a do kina „Tatry” na późnowieczorny seans przyszło może ze 20 osób. Dzięki temu mogliśmy wybrać fotele mniej zaśmiecone od innych i zagłębiliśmy się w nie, by w mroku kinowej sali (tradycyjnie już w Nowym Targu rozświetlanej co chwila ekranami telefonów komórkowych) obejrzeć kolejną część przygód Harrego Pottera. Zapowiedzi określały ją jako najbardziej mroczną ze wszystkich i groziły ciężkimi konsekwencjami tym, którzy zaryzykują pójście na nią z małymi dziećmi. Poszedłem więc ze swoim dużym dzieckiem, które w przeciwieństwie do mnie nie przeczytało książki swojej imienniczki Joanny Rowling Harry Potter i czara ognia. I rzeczywiście mroczne to było na początku okropnie, bowiem jeśli ktoś nie znał pierwowzoru, to z ekranizacji nijak nie mógł się zorientować, o co w pierwszych kilkunastu minutach chodzi. Wynikało to po trosze z koncepcji reżysera Mike Nevella, a po trosze z faktu, że operator (Roger Pratt) filmował wszystko jakby przez starą skarpetę Zgredka, więc obrazy były nie tylko mroczne, ale i ciemne, i nieco zamazane. A może to wina zamarzniętej kopii. Potem się nieco rozjaśniło, i treściowo i obrazowo, ale pomroczność jasna nie ustąpiła do końca.

Tytułowe naczynie to sprzęt będący na wyposażeniu Szkoły Magii w Hogwarcie, służący do wyłaniania kandydatów do wielkiego Turnieju Trójmagicznego, w którym raz na sto lat zmagają się przedstawiciele trzech magicznych koledżów - poza angielską, jest to uczelnia francuska i bułgarska, co śmieszyło mnie już podczas lektury (zwłaszcza, że szkoła mieści się w miejscowości Durmstrang, brzmi po bułgarsku jak nie wiem, prawda?), a w filmie było po prostu kapitalne. Płonąca niebieskim światłem czara (co skłania nas do refleksji o zaopatrzeniu czarodziejów w gaz lub denaturat...)  ma wyłonić po jednym uczestniku turnieju z owych trzech szkół, ale po dłuższym namyśle wyłania czterech. Harry, choć z różnych powodów nie powinien w tych zmaganiach brać udziału, staje do zawodów. Na mecie, jako główna nagroda, czeka go kolejne starcie z Sami Wiecie Kim.

Mike Newell, świetny reżyser komedii romantycznych (Cztery wesela i pogrzeb, Uśmiech Mony Lizy) podobno wahał się długo przed zmierzeniem się z mistrzami magii, a przedtem w ogóle nie czytał książek o Harrym Potterze. Zdaje się, że w tym był konsekwentny do końca. Zapewne posługiwał się tylko streszczeniem, czymś w rodzaju materiału z portalu ściąga.pl, bowiem w efekcie jego pracy otrzymaliśmy dość solidnie zrobiony bryk, w którym znalazła się co prawda większość wątków z grubej (759 stron) książki, ale były one jedynie zamarkowane - niektóre nie do identyfikacji przez tych, co książki nie znają, inne w zasadzie wystarczające - jeśli ktoś lubi pływanie na mieliznach. Takim uproszczeniem niemal do granic karykatury jest, na przykład, ostracyzm jaki wobec Harrego stosują jego koledzy z Hogwartu, gdy okazuje się, że prawem kaduka dostał się do Turnieju, działania Rity Skeeter - nierzetelnej i zgoła perfidnej dziennikarki „Proroka Codziennego”, zafascynowanie Harrego koleżanką Cho Chang, Rona piękną Fleur, a Hagrida olbrzymką Madame Maxime. Schematyczne są Francuzki - kokietki, kręcące tyłeczkami, schematyczni Bułgarzy - folklorystyczni mięśniakowaci pasterze... Reżyser, czy może autor scenariusza (Steven Cloves) co chwilę jakby składa trybut Joannie Rowling cytując szczegóły z książki, ale ich w ogóle nie wyjaśniając, co czyni je dla grona nie-czytelniczych widzów kompletnie niezrozumiałymi - jak na przykład uwaga odnośnie do śmierciożerczej przeszłości dyrektora bułgarskiej szkoły magii...

Jeśli w pierwszej części na dobrą sprawę Newell robi z przygód młodych czarodziejów komedię romantyczną, to w drugiej mamy do czynienia po prostu z filmem akcji, w której nasz bohater, pokonując rozmaite przeciwności (nie specjalnie zresztą groźne) - wychodzi na swoje. Co prawda - tragicznym kosztem.

Może największe pretensje mam do pokazania samego Turnieju. Pierwsze zadanie - walka ze smokiem to jakby replika pokazanej w Komnacie Tajemnic bójki Harrego z Draco Malfoyem (czy dlatego że draco to po łacinie smok?): Harry wykazuje się jak zwykle wspaniałymi umiejętnościami latania na miotle, smok pruje jak F-16, w sumie złote jajo łatwiej jest porwać niż złapać Złoty Znicz. Druga część - poszukiwanie utraconych „rzeczy” w mętnych wodach jeziora - pokazana jest stosunkowo najlepiej, ale i tak gdzież filmowi do książki! Ukrzyżowane na dnie postacie osób bliskich uczestnikom turnieju są kapitalne, rodem z najlepszego horroru, ale kamera się tylko po nich prześlizguje i znów najważniejsza staje się walka, tym razem z druzgotkami, jakby z przygód kapitana Nemo. I wreszcie poszukiwanie pucharu w labiryncie - najtrudniejsze zadanie, w którym zawodnicy zmagają się z omamami, własnymi sobowtórami i rozmaitymi zwidami - w filmie przekształca się w ścieżkę zdrowia prowadzącą między nieprzyjemnie przeszkadzającymi krzakami... Kończąca Turniej scena walki Harrego z Voldemortem na cmentarzu jest znów zupełnie niezrozumiała, streszczona do kilku fakcików i w zasadzie niespecjalnie straszna. Ten Którego Nazwiska Nie Wolno Wymawiać jest trochę jak ze Świtu Żywych Trupów, to znaczy stanowi nieco wychudzoną wersję zawodowego boksera chorego na syfilis, bez nosa i z niespecjalnie urokliwym otworem gębowym. Pewno nie chciałbym go spotkać na nieoświetlonej klatce schodowej, ale na nieoświetlonej klatce schodowej to nie chciałbym spotkać nawet pani profesor McGonagall. Słowem - Voldemort jest jakby szkicem postaci z horroru, podobnie jak sceny z turnieju są szkicem do przerażających przeżyć jego uczestników, a cały film - szkicem, wykonanym po jednorazowym przekartkowaniu książki w drodze do studia filmowego.

Czy więc film mi się nie podobał? Ależ skąd! Podobał mi się bardzo, jako świetna robota dobrego reżysera, doskonały warsztat i zupełnie niezła koncepcja, którą Newell obronił w praktyce. To nie jest na pewno Harry moich marzeń, ale w sumie „może być”. Może takie pobieżne spojrzenie na sprawy Hogwartu - jak na każde inne - jest symbolem naszych czasów, czasów zagonienia, braku głębszej refleksji i szybkiego uzyskiwania efektów? Mówiono kiedyś o macdonaldyzacji kultury; być może poszliśmy już dalej, w stronę internetyzacji twórczości, kiedy to liczy się szybkość uzyskiwania dzieła i jego zwięzłość, a nie wymowa artystyczna czy psychologiczna?

Młodzi odtwórcy głównych ról dorośli i są w wieku mało estetycznym. Nawet moja wielka sympatia do Hermiony (Emma Watson) została wystawiona na ciężką próbę, ale w sumie wyszła z niej zwycięsko. Harry jako czternastolatek (grany przez szesnastoletniego Daniela Radcliffe'a) najpierw mi się zdecydowanie nie podobał, potem się przyzwyczaiłem. Najmniej zaakceptowałem obecne wcielenie Rona (Rupert Grint), może dlatego, że jakoś tak spoważniał i zrobił się nudnawy. Mimo tego trudno mi się byłoby pogodzić z tym, żeby trójkę przyjaciół z Hogwartu grali inni aktorzy. Pozostałe postacie były tylko szkicowe, jak i cały film.

Płonąca Czara Ognia, mająca obiektywnie wyłonić najlepszych kandydatów do turnieju, została podstępnie zmanipulowana przez agenta Sami Wiecie Kogo. Skoro tak, to już nic nie jest pewne, wszystkim daje się sterować, nie ma wartości trwałych, tylko zmienne, przechodnie. Coś dziś wartościowe, jutro okazuje się nieważne, coś szlachetnego okazuje się tragiczne... Puchar, o zdobycie którego walczą zawodnicy w labiryncie, też jest zmanipulowany i zamiast stanowić nagrodę - staje się karą... Czyż to nie najlepsza metafora naszych czasów? Najlepsza? Raczej najgorsza, a przez to prawdziwa. Po obejrzeniu filmu Harry Potter i Czara Ognia, tak samo jak wcześniej po przeczytaniu książki miałem taką właśnie refleksję: po jaką cholerę Harry grał tak fair, dlaczego nie złapał tego pucharu sam, co mu się słusznie należało i co nawet proponował mu Cedrik?

Zwykle w życiu mamy do czynienia z zasadą dobrego nie czynienia dobra: jeśli nie chcesz mieć wroga, nie wyrządzaj nikomu przysługi. Tutaj trzeba pójść dalej: nie bądź zbyt dobry, bo stracisz przyjaciela. Zło zawsze się upomni o cudze.