Maciej Pinkwart

Straszliwe ZOO

 

Trzecia ekranizacja bestselleru Joanny Rowling - „Harry Potter i więzień Azkabanu” jest niewątpliwie najlepsza w całej serii, a poprzednie odcinki, reżyserowane przez Chrisa Columbusa to przy dziele meksykańskiego reżysera Alfonso Cuaróna zaledwie wprawki. A zapowiada się kiepsko: znudzony, wyrośnięty Harry, tanie grepsy tekstowe, kiepskie dowcipy sytuacyjne – tak było przez kilkanaście pierwszych minut filmu. Ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a siedziałem w nowotarskim kinie „Tatry” obok pana, który posturą przypominał wuja Vernona a zachowaniem – Dudleya. Ciągle jadł, szeleścił celofanową torebką, a w przerwach bawił się komórką. To zresztą była ulubiona czynność piekielnych 10-letnich dziewczynek, które tłumnie zapełniały salę, zwłaszcza przede mną. Powinni odbierać komórki w kinach tak, jak odbierają pistolety w samolotach. Albo wyposażać w pistolety tych, którzy nie lubią, jak im ktoś przed ekranem świeci dziesiątkami małych ekraników...

Ale kiedy w pociągu, wiozącym Harrego i jego przyjaciół do Hogwartu pojawił się pierwszy dementor – komórki zgasły, wuj Vernon obok mnie zadławił się ciasteczkiem, a ja zacisnąłem pięści na oparciu fotela. Choć tłumaczyłem sobie, że zjawa jest zrobiona ze starych szmat i drutów, to jednak wrażenie było niesamowite. A potem groza narastała. Cuarón po mistrzowsku stopniuje napięcie, z rzadka tylko je rozładowując nerwowymi dowcipami i spięciami koleżeńskimi, głównie między Ronem i Hermioną. Efekty specjalne są absolutnie doskonałe, a użyte funkcjonalnie, nie przeładowują filmu. Specjalne uznanie wzbudza jednak przede wszystkim sposób fotografowania, zarówno pejzażu, jak i wnętrz. Michale Seresin prezentuje nam swoją kamera obraz ciemny, ponury, przygniatający. Tym razem Hogwart nie jest uroczą dekoracją z przewodnika po starej Szkocji – jest to prawdziwie nawiedzony, straszny dwór... Choć wiadomo, że ze starcia z siłami ciemności Harry wyjdzie zwycięsko jeszcze przynajmniej kilka razy, to jednak wiemy też, że teraz nie będzie łatwo. I nie jest...

Głównymi wrogami Harrego są tym razem dementorzy – straszliwi klawisze straszliwego więzienia czarodziejów – Azkabanu. Pokazane jak skrzyżowanie duchów z latającymi ośmiornicami, jako żywo przypominają – tak wyglądem jak i sposobem działania – demoniczne Nazgule Tolkiena. A niby działają w służbie prawa! Ale bezmyślnie atakują wszystko co się rusza – nie wiadomo dlaczego nastając zarówno na Harrego, jak i na rzekomo dybiącego nań Syriusza Blacka. My, szczęśliwi znawcy tomu piątego (Harry Potter i Zakon Feniksa), wiemy czemu tak się dzieje, ale zdezorientowany przypadkowy widz wyciąga stąd słuszny wniosek, że każdy kontakt z organami porządku publicznego jest dla obywatela uciążliwy, przykry a nawet niebezpieczny, a na pewno – nieprzyjemny. Wiem co piszę – dziś dostałem mandat, bo w Skawie jechałem z szybkością 78 km na godzinę, a Skawa należy do Unii Europejskiej i trzeba jechać 50. Dementorzy zatrzymali mnie lizakiem i wyssali ze mnie 100 złotych i cztery punkty. Pewno zresztą mieli rację – w przeciwieństwie do tych z Azkabanu...

Wyobraźnia autorki, genialnej Joanny Rowling, wsparta profesjonalizmem twórców filmu (scenografia – jak we wszystkich trzech częściach Stuart Craig, kostiumy – Jany Temime) kreuje tym razem wspaniałe, magiczne ZOO, w którym wielką rolę odegra hipogryf (czyli, jakby, ptakoń) Hardodziób, a także wilkołak, pies, kot i szczur Parszywek, który tym razem pokaże, dlaczego nosi takie imię...

Koniec końców przeciwności udaje się pokonać dzięki - jak zwykle – przyjaźni, ofiarności i... manipulacjom czasem, które stanowią znakomitą puentę filmu. Czas, niestety, pędzi nieubłaganie, wyprzedzając technikę filmową: Daniel Radcliffe ma już piętnaście lat i jest już trochę starszy od Harrego, co, niestety, widać. Emma Watson, grająca Hermionę Granger postarzała się również i nieco straciła na urodzie (już nie jest piękna jak lalka, choć  ładna jest nadal...), ale zyskała na aktorstwie, co zresztą można powiedzieć o wszystkich młodych aktorach. Jak zwykle najbardziej mi się podobał Rupert Grint jako Ron Weasley, ale on jest najstarszy i ma najwdzięczniejszą – bo charakterystyczną - rolę, choć tym razem może mniejszą niż kiedyś (ale za to wykazuje się jego szczur, zamieniający się pod koniec w szwarccharakter o nazwisku Peter Pettigrew (Timothy Spall), jako żywo przypominający szalonego kapelusznika z „Alicji w krainie czarów”. Po śmierci Richarda Harrisa rolę dyrektora Hogwartu Albusa Dumbledore’a objął Michale Gambon – mniej sympatyczny i zarazem mniej władczy od poprzednika. Profesor Minerwa McGonagall (Maggie Smith) tym razem ma rolę marginalną, a szkoda. Syriusz Black (Gary Oldman) jest bardziej przekonywujący jako pies, niż jako więzień zbiegły z Azkabanu. Rekord złego aktorstwa ustanowiła znakomita skądinąd Emma Thompson, przerysowując daleko poza granice karykatury postać nawiedzonej nauczycielki wróżbiarstwa, Sybilli Trelawney. Mam tylko nadzieję, że przy płynności kadrowej tego maxi-serialu, Emma nie doczeka na tym stanowisku odcinka piątego, w którym pani profesor Trelawney ma bardzo dużo do powiedzenia...

Cokolwiek byśmy złego nie powiedzieli o niektórych punktach obsady, mamy do czynienia z filmem wybitnym, który w zasadzie pod każdym względem ma cechy świetnego kina. Jednakże ci, co spodziewają się wesołej historyjki o uciesznych figlach czarodziejów, niech zostaną w domu i czytają Konopnicką. Jeśli zaś chcą mieć nocne koszmary, niech nie wpatrują się w dementorów, tylko niech zapoznają się z wynikami sondaży opinii publicznej w kwestii preferencji wyborczych Polaków. W pewnym momencie filmu Harry ma do wyboru między dzikim psem a wilkołakiem. Powinniśmy rozumieć go dobrze.