Maciej Pinkwart

Po co żyć, czyli Apacze z Pandory

 

Michelle RodriguezChodzenie do kina „Tatry” w Nowym Targu jest tym rodzajem perwersyjnej przyjemności, który funduję sobie albo kiedy jestem zupełnie zniechęcony do pracy, albo kiedy otaczająca mnie rzeczywistość staje się idiotyczna ponad zwykłą miarę, albo kiedy zmusza mnie do tego obowiązek belfra od filmoznawstwa. W sobotę w grę wchodziły wszystkie te trzy czynniki, więc zasiadłem znów na skrzypiącym fotelu, zatruty wonią popcornu, oślepiony świecącymi wokół ekranami telefonów komórkowych i zirytowany bezustannymi rozmowami małoletniej przeważnie publiczności. Ale gdy bohaterowie rozpoczęli lot nad dziką puszczą Pandory – zrobiło się cicho, tylko jakiś kretyn esemesował bez przerwy aż do końca filmu.

„Avatar” Jamesa Camerona należy niewątpliwie do najważniejszych filmów minionego roku, choć ani gra aktorska, ani oryginalność scenariusza zapewne nie zostaną nagrodzone Oskarami. Tytuł wywodzi się z hinduizmu, gdzie awatara oznacza wcielenie się bóstwa w człowieka (Budda, Kriszna jako awatary Wisznu) lub zwierzę (słoń jako awatara Ganapati, twórcy Ramajany). Ale w czasach współczesnych słowo avatar określa postać w rzeczywistości wirtualnej, którą możemy sterować przy pomocy techniki komputerowej. Pierwszy film, jaki na ten temat oglądałem, pochodzi z 1964 r. (Awatar, czyli zamiana dusz Janusza Majewskiego), dotyczył skomplikowanych relacji męsko-damskich, rozgrywał się w Paryżu i prezentował m.in. niezwykłą kreację Gustawa Holoubka jako demonicznego doktora Charbonneau. U Camerona żadnych komplikacji nie ma.

Scenariusz jest schematyczny i przewidywalny aż do bólu. Ile to już razy widzieliśmy jak dobrzy ludzie walczą ze złymi, silniejszymi i cynicznymi, którzy chcą na przykład zburzyć osiedle biedaków, bo stoi ono na terenie obfitującym w ważne minerały (nieważne, czy jest to ropa naftowa, czy Unobtainium, powodujące zmniejszenie grawitacji), oczywiście niszcząc przy okazji środowisko naturalne? Interesy koncernu realizowane są przy pomocy bezwzględnych ćwierćinteligentnych żołdaków, którzy dodatkowo odczuwają sadystyczną przyjemność w niszczeniu wszystkiego, czego nie rozumieją. A po drugiej stronie mamy czułych, inteligentnych, żyjących w symbiozie z przyrodą krajowców, którzy bronią swojego świata i oczywiście wygrywają, choć nie bez strat. Pomiędzy nimi (i pomiędzy rzeczywistością realną a wirtualną) miota się częściowo sparaliżowany (tylko w realu oczywiście) były żołnierz piechoty morskiej, zaangażowany do projektu jako nagłe zastępstwo jego zmarłego brata-bliźniaka, któremu wyhodowano awatara, no i sterować nim może tylko ktoś z podobnym genotypem. Ta kombinacja mogłaby otworzyć ścieżkę do interesujących komplikacji, ale w filmie Camerona nie ma miejsca na żadne komplikacje.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem awatara Jake’a Sully (Sam Worthington), pomyślałem, że efekciarzom z Hollywood udało się stworzyć trzymetrowego Chińczyka (warkocz!) w kolorze niebieskim, skrzyżowanego ze szczurem (nagi, półsztywny ogon!) i kotem (skoczność, ogromne, żółte oczy!). Ale po chwili zorientowałem się, że zamieszkujące Pandorę plemię Na’vi to po prostu Apacze, wzruszająco emocjonalna Neytiri (Zoë Saldana) to współczesna wersja Nszo-czi, a Jake gra Old Shatterhanda. Albo tańczącego z wilkami porucznika Dunbara.

Jednak świat, wymyślony przez reżysera i specjalistów od efektów specjalnych z firmy Weta Digital (ponad 800 postaci stworzono i animowano wyłącznie w komputerach, ponad 60 % filmu to kreacje cyfrowe!) – jest fascynujący. Zachwycają nas egzotyczne krajobrazy, niebywałe kolory, świat nieistniejącej przyrody, całkowite abstrahowanie od znanych nam praw fizyki. Te walki powietrzne i pościgi na ikranach – latających ptasich upiorach (swoją drogą taki ptaszek Toruk, skrzyżowanie jumbo-jeta z koparką przedsiębierną w kolorze czerwono-pomarańczowym – robi wrażenie!) – niewątpliwie fascynują, ale od czasów walki Harry’ego Pottera z Draco Malfoyem na latających miotłach to już znamy. Warto popatrzeć jednak na nocne sceny w lesie, na scenę miłosną przy Drzewie Dusz – świat, stworzony przez Camerona jest po prostu niezwykle piękny…

Ale po wyjściu z kina zastanawiałem się nad czymś innym: Jake, wybierając pozostanie z ludem Na’vi i trwałe osadzenie osobowości w postaci awatara zapewne kieruje się głównie swoim uczuciem do Neytiri, no bo takiego happy-endu domaga się Hollywood i schematyzm filmu. A czym kierujemy się dokonując życiowych wyborów my – ludzie, nie mający szans na samorealizację w postaci trzymetrowego niebieszczaka, umiejącego latać na koparce? Dlaczego pracujemy, piszemy, czytamy, komponujemy, malujemy, modlimy się, kłócimy, kochamy? Czy – ostatecznie, redukując sprawę do kwestii podstawowych – nie kochamy po to by zapewnić sobie przyjemność i przy okazji zadbać o przetrwanie gatunku? Pracujemy, by zapewnić sobie dostawę energii niezbędnej do życia (brutalnie ujmując: żarcie…)? Tworzymy, łudząc się, że coś po nas zostanie, kiedy umrzemy?

A gdyby to nie było potrzebne? Gdybyśmy nie musieli kupować energii do życia, gdybyśmy wiedzieli, że na pewno całkiem nie umrzemy, gdybyśmy zrozumieli, że cała nasza twórczość jest ważna tylko dla nas samych jako element oszukańczego dowartościowywania się? Gdyby przyjemności życiowe (jedzenie, wypoczynek, seks…) nie były tylko premią za wykonywaną ciężką pracę? Gdybyśmy mogli żyć, bo samo życie jest wartością?

Film Camerona nie odpowiada na to pytanie. Nikt niestety nam nie powie, czy aby nie jesteśmy tylko takim bezrozumnym perpetuum mobile, które napędza swoje działanie przy pomocy swojego działania, dlatego tylko by działać, a skutkiem tego działania jest po prostu to, że kółka się dalej kręcą… Jednak Jake wybiera życie na księżycu o groźnej nazwie Pandora, rezygnując z Ziemi, gdzie jest telewizja, komputery, coca-cola, prezerwatywy o smaku bananowym i wytwórnia 20-th Century Fox, gdzie żyje się, aby móc żyć. Zostaje na Pandorze, gdzie żyje się, bo życie jest piękne.

Ale na film naturalnie trzeba pójść koniecznie, żeby dać się porwać fascynacji efektami specjalnymi, no i zobaczyć, jak Trudy Chasone (Michelle Rodriguez) w obcisłym białym podkoszulku na ramiączkach pilotuje helikopter. Oskar, proszę panów, Oskar!

 

TUTAJ inne recenzje filmowe