Maciej Pinkwart

Sexbomba atomowa

 

Nie mam pojęcia, kto wymyślił, żeby filmy Barbie i Oppenheimer miały premierę tego samego dnia (świat: 19 lipca, Polska 21 lipca 2023). Musiał to być kompletny idiota, albo panoramiczny geniusz. Albo przypadek. Chociaż, jak wiadomo, nie ma przypadków. W efekcie nolens volens, chyba bardziej volens, filmy te wciąż są ze sobą porównywane, choć mają ze sobą tyle wspólnego, co prezydent Duda z prezydentem Macronem, albo kamień węgielny z węglem kamiennym. Najpierw sprawdzano, czy w pierwszy weekend więcej zarobiła plastikowa lalka, czy fizyk atomowy, potem który z filmów dostał więcej Złotych Globów, wreszcie który dostanie ile nominacji i ile Oscarów.

No i teraz ja, chowając niejako głowę w piasek, by nie oglądać opery za trzy grosze z udziałem dwóch posadzonych na chwilę przestępców i ich opiekuna – prezydenta Rzeczpospolitej, a potem – próby zamaszku stanu we obronie utraconej szczęśliwości rządów prezesa Kaczyńskiego – obejrzałem dzień po dniu oba te filmowe przeboje. I oba mi się z pewnych względów podobały, choć za obowiązkowy uznałbym tylko jeden z nich.

Oczywiście, widywałem filmy głupsze od Barbie, choć pod względem głupoty scenariusza zbyt wiele ich nie było. Jeśli miał to być wkład światowej kinematografii w dyskusję na temat emancypacji kobiet i ich równego z mężczyznami statusu, to uważam, że prywatną nagrodę dla tego dzieła powinien ufundować Janusz Korwin-Mikke. Bowiem o dominację walczą tu ze sobą postacie kobietopodobne bez wagin – jak się reklamują i mięśniaki bez penisów – jak przestrzegają przed Kenami Barbietki. Oczywiście, wszyscy wiemy, że w relacjach męsko-damskich i w relacjach obu gatunków ze światem, najważniejsze nie są genitalia, tylko rozum i dobre serce, najlepiej w kształtnej piersi (ukłony dla Leszka Millera!). O braku takowych u kogokolwiek nie można rzecz jasna mówić w obawie przed posądzeniem o działania dyskryminacyjne – w każdym razie nie mówią o tym bohaterowie filmu. Choć w ogóle sporo mówią, niestety. Co gorsza - film jest dubbingowany. To kolejny kolorowy koszmarek.

Naturalnie, Barbie ma wiele zalet: należą do nich świetna scenografia i kostiumy oraz muzyka i choreografia, bo tak naprawdę jest to coś w rodzaju musicalu. Są delikatne aluzje polityczne i klimatologiczne, no i zaleta dla mnie najważniejsza: absolutnie prześliczna 34-letnia Australijka Margot Robbie w roli jednej z setek Barbie, tej pierwszoplanowej. Dlatego pocieszające jest to, że podróż Barbie ze świata lalek do świata ludzi i do produkującej lalki firmy Mattel, potem z powrotem, a potem jeszcze z powrotem kończy się epokową decyzją (uwaga, spojler!): Barbie umawia się z ginekologiem. Świat jednak może być piękny.

Takiej optymistycznej konkluzji nie oferuje nam Oppenheimer. Film Christophera Nolana (scenariusz i reżyseria) jest reklamowany jako biografia „ojca” bomby atomowej, ale w gruncie rzeczy jest historią projektu Manhattan (którego efektem było stworzenie amerykańskich sił nuklearnych i zrzucenie bomb na Hiroszimę i Nagasaki) i późniejszej próby dorabiania Robertowi Oppenheimerowi gęby komunisty, a może nawet szpiega Związku Radzieckiego. Świetne aktorstwo – w roli tytułowej Cillian Murphy, Oskar prawie pewny, w roli jego zawiedzionej na komunizmie żony - brzydko postarzona Emily Blunt, świetny w drugim planie Robert Downey Jr. jako Lewis Strauss, amerykański tymczasowy minister do spraw handlu (nie mylić z francuskim antropologiem Claude Levi-Straussem) i Matt Damon, nieco drętwo pokazujący pełnego rozterek generała Leslie Grovesa, wojskowego szefa projektu Manhattan. Ładne epizody: Tom Conti jako Albert Einstein (naprawdę był taki gruby?), Gary Oldman jako burakowaty prezydent Truman, Kenneth Branagh jako Niels Bohr (też gruby...), Jack Quaid w roli wesołkowatego Richarda Feynmana, Haakona Chevaliera, pisarza i przyjaciela Oppenheimera zagrał Jefferson Hall. Jest też kilku znanych fizyków, których nazwiska mówią wiele, ale dla niewielu, więc ich nie wymienię, niech mi Fermi wybaczy... Świetną rólkę Nolan powierzył doskonałemu jak zawsze Rami Malekowi, grającemu fizyka Davida Hilla, którego zeznania przez Komisją Handlu Senatu Stanów Zjednoczonych pokazały rolę Levisa Straussa we wrabianiu Oppenheimera w rzekomą działalność antyamerykańską.

W filmie Nolana mamy do czynienia z ulubionym gatunkiem kina anglosaskiego, jakim jest dramat sądowy. Dokładnie rzecz biorąc, szkieletem fabuły jest nie proces przed sądem, ale przesłuchanie Oppenheimera oraz jego współpracowników i rodziny przez Komisją Energii Atomowej USA, w wyniku którego co prawda uwolniono go od zarzutów działania przeciwko interesom Stanów Zjednoczonych, ale na wszelki wypadek (ech, ta lustracja!) odebrano mu certyfikat bezpieczeństwa, co zakończyło jego współpracę z amerykańskim programem atomowym. Na tle fragmentów przesłuchań pokazywane są długie sceny z życia (także seksualnego) Oppenheimera przed powołaniem go do projektu Manhattan, z czasów budowy miasteczka fizyków Los Alamos w stanie Nowy Meksyk, spory fizyków z wojskowymi i kłopoty techniczne w czasie realizacji serii próbnych wybuchów. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że renomowani fizycy, odkrywszy zasady uzyskiwania energii nuklearnej z surowców rozszczepialnych (uran, pluton) obawiali się, iż reakcja łańcuchowa zainicjowana we wnętrzu bomby nie zakończy się wraz z jej wybuchem, tylko będzie postępować dalej: uwolnione neutrony będą bombardować kolejne jądra atomowe litosfery i atmosfery, skutkiem czego wybuch jednej, choćby najmniejszej bomby nuklearnej doprowadzi prawie natychmiast do unicestwienia całej planety. Obliczenia matematyczne najpierw wykazywały stuprocentową pewność takiego rozstrzygnięcia, potem, po korektach, sprowadziły niebezpieczeństwo prawie do zera. Prawie... I Oppenheimer każąc nacisnąć czerwony guzik podczas operacji Trinity – pierwszego próbnego wybuchu bomby plutonowej przeprowadzonego koło Los Alamos 16 lipca 1945 roku – cały czas myślał o tym prawie zerowym niebezpieczeństwie...

Film nie kończy się happy endem, choć w Polsce niektóre siły polityczne mogą się rozczulić, słysząc jak Oppenheimer na spotkaniu z załogą Los Alamos po „udanym” zastosowaniu bomby A w Japonii wzdycha: Mogę tylko żałować, że nie zdążyliśmy zrzucić tej bomby na Niemcy...

A ja dalej nie wiem, co wspólnego ma rozwijana przed projektem Manhattan przez Oppenheimera fizyka kwantowa z bombą atomową i dlaczego Einstein, który w Niemczech był szczuplutki jak przecinek, w Ameryce tak zgrubł – i to jeszcze przed epoką fast foodów i pop-cornu.

11 stycznia 2024