Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 16

 

Odcinek 17

30-05-2003

Pochyliłem się, żeby ją pocałować. Przekręciła głowę w ostatniej chwili tak, że cmoknąłem ją w policzek.

Bulwarowym nabrzeżem Salzbachu doszliśmy, trzymając się za ręce, do domu Weroniki. Światła na ulicach pozapalały się już wszędzie i w ciemnym pokoju cienie chowały się za wysokimi oparciami krzeseł. Katedry, rezydencja i inne reprezentacyjne gmachy płonęły złotą poświatą. Nie zapalając lampy Weronika zdjęła bluzkę, wyciągnęła z szafy niebieski sweter i nałożyła go przez głowę. Pod spodem ściągnęła stanik i rzuciła go w kąt na oparcie fotela. Zawsze się zastanawiałem, jak dziewczyny potrafią wykonywać takie skomplikowane operacje bez zastanowienia i bez błędu. Facet natychmiast z czymś znacznie mniej skomplikowanym by się zaplątał do imentu.

Milczeliśmy. Gwar z ulicy docierał przez okna, ale był podobny do kojącego szumu rzeki w letni dzień. Poszła do kuchni i po chwili wróciła z butelką białego wina i korkociągiem.

- Mnie to słabo wychodzi, otwórz.

Nalałem do wysokich kieliszków i spojrzałem na nią przez szkło. Układała płytę na kompakcie, po chwili zabrzmiały nuty Jobima.

- Lubisz to, zdaje się?

- Ciebie lubię, zdaje się. To też.

Podałem jej kieliszek. Przycupnęła w kącie łóżka, z nogami pod brodą, pochylona nisko nad kieliszkiem. Nie patrzyła na mnie. Usiadłem w drugim kącie, daleko od niej i obserwowałem jej szczupłą sylwetkę, skuloną przy poduszce. Było ciemno, tylko światełko wyświetlacza na kompakcie wydobywało z mroku nasze twarze. Saksofon Getza powoli rozwijał temat Desafinado.

- Paweł przez cały wieczór o tobie opowiadał, jak mi zaproponował, że mnie odwieziesz. Chwalił się tobą jak matka udanym dzieckiem...

- Chyba przesadzasz, on jest młodszy. Czym się chwalił?

- Tym, że cię zna. Jesteś ważną osobistością, tak?

O to chodzi? Paweł naopowiadał jej głupot, zawsze wobec obcych ogrywał te moje parę książek i tytułów naukowych, ktoś kto by go nie znał, sądziłby, że się chce dowartościować, ale on po prostu chciał mi tym sprawić przyjemność, choć w gruncie rzeczy krępowało to mnie jak cholera.

- Nie jestem. Jestem zwyczajnym, starym i zmęczonym facetem, który zupełnie przypadkowo spotkał pewną kobietę, niestety za późno i jest z tego powodu zupełnie zagubiony. I jutro musi jechać dalej, i wie, że już nic nie będzie jak przedwczoraj.

Ale to jutro musi dopiero nadejść, a droga do niego prowadzi przez chybotliwy most nad wyjątkowo rwącą rzeką. Za dużo mnie łączy z tą dziewczyną jak na kilka godzin wspólnej jazdy samochodem, ona musi o mnie wiedzieć znacznie więcej niż to mówi. A co ja wiem o niej?

Wyciągnęła do mnie pusty kieliszek.

- Właściwie nic o mnie nie wiesz...

Powiedzieliśmy to oboje w tym samym momencie i wcale się nie roześmieliśmy.

Wzruszyłem ramionami.

- No, nie wiem. Więc może powiedz!

Pokręciła głową, upiła trochę wina z kieliszka, odstawiła go na półkę z książkami, ściągnęła dżinsy i przykryła się kocem. Przysiadłem koło niej, uważając, żeby nie rozlać wina.

24 lata. Matka jeszcze przed jej urodzeniem wyjechała z Polski, osiadając najpierw w Austrii. Mało brakowało, żeby do metryki wpisano jej właśnie Salzburg - rodzice tu właśnie chcieli zamieszkać. Ale ojciec dostał posadę w Stanach i tam Weronika przyszła na świat. Potem jeździli trochę w różne miejsca, wreszcie matka przeforsowała powrót do Europy, a konkretnie - do Francji. Tam się rozstała z dotychczasowym partnerem i wyszła za mąż za Francuza. Teraz Weronika studiuje historię sztuki w Rzymie i muzykę w Salzburgu. Ma chłopaka, kocha go bardzo, ale coś im się nie układa.

- Słuchaj, ja mu muszę wszystko mówić!

Milczałem. Zrozumiałem, że nie chodzi jej o to, że ten jakiś chłopak ją kontroluje, tylko że bez tłumaczenia nic nie rozumie.

– Jesteśmy nad jeziorem, niebo czerwienieje o zachodzie, daleko nad nami jest takie wielkie, czarne drzewo i nagle ze wszystkich stron zlatują się ptaki, kruki czy wrony, i kraczą. Jest taka straszna cisza i ten krzyk ptaków. I mówię mu: widzisz, co się dzieje? Słyszysz? A on mówi: nic się nie dzieje, coś kracze.

Za oknem coraz ciszej mówił do nas Salzburg i coraz głośniej śpiewały słowiki w parku. W domu naprzeciwko cicho płakało dziecko, a ktoś - jego matka pewnie - usiłowała uspokoić je śpiewem.

- Słuchaj, za oknem też coś się dzieje - coś płacze i coś śpiewa...

- To nie za oknem, to ja, we mnie.

Zasłoniła mi uszy rękami i samymi ustami coś mówiła.

- Jak to dlaczego? Bo chciałaś przejść w inny wymiar.

Uśmiechnęła się.

- Skąd wiedziałeś, powiedz!

- Tak mi się widzi, że sporo wiem o tobie, choć cię widzę pierwszy raz.

- Oddychamy tym samym powietrzem.

Jobim się skończył, wybrała następną płytę, usłyszałem nerwowy fortepian Dave’a Brubecka. Położyła mi głowę na kolanach i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w moją twarz. Pogłaskałem ją po włosach, ale otrząsnęła się, jakbym połaskotał ją za uchem. Klęknęła naprzeciw mnie i spytała:

- Lubi pan Brubecka?

- Owszem, ale czy pani lubi Brahmsa?

- Czy musimy powiedzieć: witaj, smutku? Jeśli nawet, to z całą pewnością nie będzie to smutek tropików...

- Skąd ty znasz Sagankę? I Levi-Straussa?

- Pewno stąd co i ty. Z książek. No, chyba że ty znasz ich osobiście..

- W zasadzie mógłbym. Jestem starszy od ciebie...

- O 21 lat.

No, tego jej nie mówiłem. Popatrzyłem na nią uważnie.

- Z encyklopedii. Paweł mi pokazał.

Cholera. Była, rzeczywiście, jakaś krótka notka w takim specjalistycznym wydawnictwie, ale że Paweł z tym wyskoczy... Chciał, widać, dobrze ją przygotować do tej podróży.

- Do długiej podróży trzeba się dobrze przygotować, prawda?

Zaczynało być mi gorąco. Dlaczego ona mówi to, co ja myślę?

- Może myślę podobnie?

- To niemożliwe, kobiety myślą inną półkulą.

Oparła się na łokciu i palcem drugiej ręki przeciągnęła mi delikatnie po policzku. Skądś znałem ten gest.

- Dlaczego nie masz zmarszczek?

- Miałem bardzo komfortowe życie, bez trosk i niespodzianek.

- Kłamiesz, nie miałeś.

Nalałem wina do obu kieliszków, które trochę zapomniane stały na podłodze.

- Chcesz mnie upić? Po prostu zasnę i nie będzie ze mnie pożytku.

- Po co miałbym cię upijać? A bo nam tak źle?

- Źle. Nie, nie źle. Ciężko się przyzwyczaić do alternatywnego życia.

W domu naprzeciw dziecko spało już widać spokojnie, bo światło zgasło i było bardzo cicho. Płyta znów się skończyła, ale nie włączaliśmy następnej. Od dłuższego czasu już rozmawialiśmy szeptem.

*

33 lata to jak na kobietę wiek w sam raz. Magda trochę przytyła, ale widać się tym nie przejmowała, bo ciasteczko zamówiła wcale duże i zajadała je w najlepsze, czekając na moje odpowiedzi - skąd, dlaczego, jak długo... W pierwszej chwili chciałem ją odpytać i jakoś próbować zasypać tę przepaść 13 lat niewidzenia się, ale moje pytania zbyła machnięciem ręki.

- Dużo by gadać i może nie warto. Popełniłam parę omyłek, historia mnie oszukała, ale tego już się nie da naprawić. Wiesz, czego najbardziej żałuję?

- Wiem, pewno mnie. I jeszcze...

Nie mogłem tego powiedzieć. Mimo tylu lat i tylu spraw po drodze to jedno paliło jak żywym ogniem.

*

Siedzieliśmy w niewielkim hoteliku w Gołdapi, było gorąco i czuliśmy nadchodzącą burzę, która wyraźnie zbliżała się od strony ruskiej granicy. Ciotka Magdy czekała na nas z kolacją, a my nie mogliśmy wyjść z pokoju, dopóki nam oddechy się nie uspokoją i nie zdołamy znów włożyć na twarze masek. Co prawda, funkcjonowałem wtedy jako oficjalny narzeczony Magdy, przynajmniej w tym miasteczku, które pamiętało ją jako maleńką dziewczynkę, właśnie przez ciotkę wychowywaną w czasie wakacji. Kochaliśmy się w tym dusznym pokoju, jak zawsze bez opamiętania i z nieprawdopodobnym szczęściem, odczuwanym w każdym momencie, gdy byliśmy z sobą blisko. Wzięła ręcznik z zamiarem pójścia do łazienki, ale nie poszła. Przysiadła na brzegu łóżka, chwyciła mnie za rękę i jakoś tak melodramatycznie przycisnęła ją do piersi. Potem pogłaskała mnie jednym palcem po policzku - to był taki jej charakterystyczny gest w momencie, gdy była zakłopotana i powiedziała:

- Teraz już wiem na pewno. Będziemy mieli dziecko. Kochasz mnie?

Upał za oknem gęstniał, a chmury nad Rosją robiły się coraz ciemniejsze. Przy swoich dwudziestu latach nadawałem się do wszystkiego, tylko nie do roli ojca. Siedziałem przy niej bez słowa i oczy mi zwilgotniały, nie mogłem na nią spojrzeć, żeby nie widziała tych łez, więc patrzyłem za okno, gdzie widać było jezioro, jakieś kołyszące się na nim łodzie i obok wielkie dęby na placu, przy którym mieszkała ciotka. Te dęby i to jezioro jakoś tak przeniosły mnie do warszawskich Łazienek, gdzie mieliśmy taką ławkę w zacisznym i rzadko odwiedzanym miejscu, na której siadywaliśmy i objęci bliziutko, patrzyliśmy w wodę. Magda chętnie nosiła wtedy króciutkie sukienki w abstrakcyjne wzory - może na pamiątkę tego naszego pierwszego spotkania. I kiedyś wyobraziłem sobie nas za parę lat w tym samym miejscu Łazienek, na spacerze z dzieckiem - nie miałem ani przez moment wątpliwości, że pierwsza będzie dziewczynka. Chciałem - tak bardzo chciałem - żeby mama i córka mogły być tak samo ubrane. I widziałem jak przez mgłę maleńką, może trzyletnią panienkę, w takiej samej pikasowatej sukieneczce jak mama, biegającą tu nad stawem i w zaciśniętej piąstce przynoszącą mamie zerwane na łące kwiaty.

W końcu to ona się popłakała, ale dopiero kiedy powiedziałem:

- To najwspanialsze, co mogłem usłyszeć. Teraz kocham cię dwa razy bardziej i o połowę mniej. Bo kocham was obie i ciebie za dwie osoby.

- Wierzysz, że będzie dziewczynka?

- No a co, wiadomo!

Na kolacji u ciotki postanowiliśmy o powrocie do Warszawy i jeszcze w tym samym tygodniu pojawiliśmy się z tą nowiną u mojej mamy. Wieczór też był gorący, a na naszym poddaszu upał był niesamowity, mimo stale zaciągniętych zasłon i wilgotnego prześcieradła na drzwiach balkonowych. Mama siedziała przy stole, piła zimną, słodką herbatę, paliła papierosa i jak zwykle stawiała pasjansa.

Nie wstała, żeby się przywitać, więc siedliśmy przy tym samym stole i po wymianie wstępnych uprzejmości milczeliśmy, patrząc jak przekłada karty. Po dłuższej chwili znad okularów spojrzała na Magdę i zapytała:

- No, o co chodzi? Jesteś w ciąży, co?

Magda kiwnęła głową. Wyglądało to bardziej na spuszczenie głowy pod prokuratorskim spojrzeniem. Ja się zaczerwieniłem.

Mama przełożyła kilka kart.

- Nie mogliście uważać?

Magda rozpłakała się, ja wstałem i zdjąłem z drzwi balkonowych wilgotne prześcieradło. Zerwał się wiatr i namoczona płachta tłukła o kwiatki na parapetach. Stanąłem na balkonie i patrzyłem na daleką szosę. Szum samochodów był z tej odległości niesłyszalny. Odwróciłem się do pokoju.

- Coś nie bardzo się cieszysz na wiadomość, że zostaniesz babcią!

- Nonsens, nie zostanę babcią i nie będzie żadnego dziecka. Nikt wam nie pomoże, a sami nie dacie rady. Ile ty masz lat? W tym wieku...

- Wiem, ile mam lat. No to nie mówmy już o tym. Pójdziemy się przejść.

- Dobrze. O siódmej kolacja. Nie spóźnijcie się, bo będzie Sławek.

Magda zatrzymała się w progu, ocierając łzy. Makijaż nawet się nie rozmazał. Jak ona potrafi to robić?

- Pomóc coś mamie?

Mama wzruszyła ramionami, sięgając po fiolkę z lekarstwami.

- Już mi pomogłaś. Więcej nie potrzeba, dziękuję, może ktoś inny mi pomoże.

Na ogrodzie Magda zatrzymała się i wzięła mnie za rękę.

- Nie gniewaj się, ale czy ona zawsze była taka... taka okropna? Dla innych twoich dziewczyn też?

Zastanowiłem się. W zasadzie nie, ale im sprawa wyglądała na poważniejszą, tym większych trudności należało się spodziewać przy akceptacji. Kiedyś ubzdurała sobie, żeby mnie “wydać za” Jagodę, którą kochałem szczerze i zdaje się nawet z wzajemnością, ale po pierwsze ja miałem wtedy 14 lat, a ona 12 czy 11, po drugie jej rodzina, bardzo zresztą sympatyczna, była jakoś hrabiowsko-książęco skoligacona, co może już w tamtych przaśnych peerelowskich czasach nie miało znaczenia, ale w każdym razie taki mezalians nie wchodził w rachubę. Przyjaźniliśmy się do matury, ale poza grą bardzo wstępną nic z tego nie wyszło.

Magda przytuliła się do mnie.

- Poczułam się okropnie. Może wrócimy do Warszawy?

- Zostańmy dziś tutaj. Może jej przejdzie.

Mama musiała przed kolacją sporo naopowiadać Sławkowi, bo gdy przyszliśmy, najpierw długo trzymał rękę Magdy w swojej przy prezentacji, potem świdrował ją spojrzeniem czarnych jak węgle oczu, starając się być jeszcze bardziej demoniczny niż zazwyczaj.

- Musimy porozmawiać. Jak mama pozwoli, po kolacji postawię ci kabałę.

Podszedłem do okna. Od strony lasu przy Grabowej nadciągał zmierzch. Słońce chowało się właśnie za niskie budynki Fabryki Jedwabniczej, było dość ciepło, choć od stawów powoli zbliżał się chłód wieczoru.

Poznałem go w okolicznościach dość niecodziennych, ale – jak potem się okazało – dla Sławka typowych. W podstawówce – piąta, może szósta klasa, bo byłem na tyle duży, że dobrze to pamiętam – byłem na urodzinach starszego ode mnie o kilka lat syna gospodarzy naszego domu w Milanówku. Mirek sprosił przede wszystkim swoich licealnych kolegów i wymalowane – piękne, jak mi się wydawało! – koleżanki. Fantastyczne kociaki, jak mówiono, gdy nikt nie znał w tym znaczeniu pojęcia “laska”, zrobiły na mnie wielkie wrażenie tym bardziej, że – pewno z przekory wobec kolegów – strasznie się mną “opiekowały”. W pewnym momencie wpadło trzech dryblasów – jednym z nich był Sławek – siłą zaciągnęło mnie do sąsiedniego, nieogrzewanego pokoju i przywiązało do krzesła sznurem od bielizny. Sławek zgasił światło i zaczął mnie straszyć. Poza tym związaniem w ogóle mnie nie dotknął, cały czas tylko mówił co mi zrobi, jeśli tylko głośniej odetchnę, nie mówiąc o skarżeniu się dorosłym. Pozostali koledzy tylko się śmieli, bawiąc się najwyraźniej moim i jego kosztem. Po chwili zapowiedział, że idą się czegoś napić i za chwilę wrócą. A mnie obowiązuje bezwzględna cisza. Trzasnęły drzwi. Odczekałem bez ruchu całą wieczność – może minutę – i najpierw cicho, potem coraz głośniej zacząłem wołać Mirka. Wiedziałem, że mieszkanie jest małe i w końcu ktoś musi przyjść i mnie uwolnić. Natychmiast spod pieca rozległ się krzyk Sławka:

- Nie wypełniłeś rozkazu! Jestem tu cały czas. Zaraz cię zabiję.

I to właśnie na jego wrzask, a nie moje ciche skamlenie, wpadła do pokoju Wanda, starsza siostra Mirka, która zapaliła światło i zobaczywszy mnie związanego, zaczęła wrzeszczeć na Sławka, jednocześnie nerwowo rozplątując supły.

- Nie krzycz na Sławka – powiedziałem – bawiliśmy się w Indian. On chciał być Winnetou. Nic się nie stało. W ogóle się nie bałem.

Spojrzenie, jakie mi posłał Sławek, zdecydowanie nie było nacechowane wdzięcznością...

Rok później podkusiło mnie wstąpić do harcerstwa. Wydawało mi się, że to świetna okazja towarzyska – jakieś zbiórki, obozy, przynależność do grupy... Mogło to być dość atrakcyjną odmianą w monotonnym życiu dziecka, wychowywanego z kluczem na szyi, na wiecznym “wycugu” u sąsiadów, z rodzicami stale pracującymi poza domem – etat, drugi etat, prace zlecone, godziny nadliczbowe... Namówiony przez jednego z chłopaków, przyszedłem w którąś sobotę na Spacerową, gdzie moja szkoła miała jeden z trzech budynków. Jak zwykle, szedłem skrótem od ulicy, noszącej miłą nazwę Żabie Oczko, przez niby-park gdzie uciekaliśmy na pierwsze papierosy, gdzie maluchy z najmłodszych klas grały w piłkę i gdzie doznałem pierwszej zdecydowanej klęski uczuciowej: to tam właśnie, zapłakana i zaczerwieniona Jola D., stojąc między mną a Wojtkiem, poproszona przez nas o to, by wreszcie przestała nas zwodzić umawiając się na zmianę z każdym z nas i dokonała wyboru - bez słowa wyciągnęła rękę i wskazała na Wojtka. Potem uciekła do klasy, a ja pierwszy raz w życiu poszedłem na wagary, które przepłakałem. Możliwe, że więcej przeżyłem wtedy, niż po jakiejkolwiek innej stracie w życiu. I zupełnie nie było już ważne, że pokazała na Wojtka dlatego, że to mnie kochała i wstydziła się do tego przyznać, o czym dowiedziałem się kilka tygodni później, kiedy poprosiła, żebym odprowadził ją wieczorem do domu. Tego zaparcia się mnie nigdy jej nie wybaczyłem, a ona jeszcze bardziej nie mogła wybaczyć tego sobie. Pół roku później na zawsze wyjechała z Milanówka.

Za niewielką górką, porośniętą rzadkimi krzakami, słychać było wyraźnie głos Sławka. Zwolniłem kroku, pochylony wszedłem na górkę i ukryty w zaroślach patrzyłem, jak wygląda to całe harcerstwo. Sławek, w zielonym mundurku i wyraźnie za krótkich spodenkach, oparty o drzewo spoglądał z drwiącym uśmiechem na kilkunastoosobową gromadkę, maszerującą przed nim w wojskowym ordynku. Z ordynkiem zresztą były najwyraźniej kłopoty: dzieciaki za nic nie chciały maszerować w nogę, równo stawać i odliczać. Sławek o każdym mówił złośliwe uwagi, kazał śmiać się z innych, za karę robić pompki czy biegać dookoła drzewa. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do domu - wystarczało mi, że tam jest prawie wojskowy rygor.

đ Odcinek 18