Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 14

 

 

Odcinek 15

23-05-2003

 

Komitet wyborczy „Solidarności” mieścił się na parterze drewnianego budynku, przejętego po wojnie przez państwo i mieszczącego do niedawna siedzibę dyrekcji Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Kandydatem „Solidarności” do mandatu poselskiego był Staszek Żurowski z Muzeum Tatrzańskiego, przewodniczący zarządu delegatury Związku, którego fotografie z Lechem Wałęsą zdobiły każdy słup i każdą niemal witrynę sklepową. Jego głównym przeciwnikiem był Wojciech Gąsienica-Starzyk, występujący z ramienia Związku Podhalan i Solidarności Rolników Indywidualnych, co zresztą ten ostatni związek prostował w oświadczeniach jako nieprawdę. W Komitecie Wyborczym przeważali rzeczywiście ludzie młodzi, ale Michał, gdy zaszedł tam nazajutrz po przyjeździe, zauważył kilka osób znacznie starszych, także w podobnym do niego wieku i statusie emeryta - byli to przeważnie dawni żołnierze AK, repatrianci ze Lwowa i starzy nauczyciele.

Bezpardonowa walka przedwyborcza Gąsienicy z „Solidarnością” była dla Michała ogromnym zaskoczeniem. Wydawało mu się, że tylko stare zakapiory z PZPR, dinozaury w rodzaju jego przyjaciela Tadka, który w stanie wojennym z pistoletem w garści był gotów bronić „jedynie słusznej linii” - będą dziś występować przeciwko „drużynie Lecha”. Kontrakt, zawarty przy Okrągłym Stole przewidywał, że większościowa pula mandatów przypadnie koalicji PZPR-ZSL-SD, natomiast o mandaty dla bezpartyjnych rywalizować będzie kto chce, kto tylko zdoła zgromadzić odpowiednie poparcie. Naturalnie, nikt nie gwarantował tych miejsc dla „Solidarności” - wiadomo było, że Esbecja wystawi tam swoich ludzi, którzy będą mieli za zadanie „urwać” co się da. Wiadomo też było, że akcja taka nie ma szans - o ile gra będzie uczciwa. Ale że do listy przeciwników „Solidarności” zapisze się ktoś, kto uchodził jeszcze niedawno za jej stronnika - tego nie przewidział.

Przesiadywał w komitecie wyborczym godzinami. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo miał cokolwiek innego do roboty - po kilkudniowym sprzątaniu (na szczęście wykonanym przez zaprzyjaźnioną sprzątaczkę z pobliskiej szkoły) nie używanego od kilku lat domu nie musiał niczego robić. Któregoś dnia stanął przed nim Władek Kotowski - mocno już posunięty w latach przedwojenny harcerz z „Szarych Szeregów”, z którym przed laty miał ostre spięcie po tym, jak Władka wyrzucili ze szkolnictwa. Dał się przyłapać na rozprowadzaniu paryskiej „Kultury” wśród uczniów maturalnych klas i decyzją Komitetu Miejskiego został przeniesiony do szkolnej biblioteki. Michał, do którego stary znajomy zwrócił się wtedy o pomoc, przyjął go w swoim gabinecie i bez wstępów powiedział:

- Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Jeszcze przed paroma laty byś, bracie, wylądował na Kołymie.

- Cieszę się niezwykle z waszej łaskawości, towarzyszu sekretarzu. Moglibyście mnie zastrzelić, ale tego też nie zrobiliście. Czyżbyście aż tak osłabli?

Władek znany był z niewyparzonej gęby, co Michałowi akurat nie przeszkadzało. Innym tak.

- Słuchaj, ja tej decyzji nie podejmowałem. Ale wiedz, że jeśli to państwo ci płaci, to i wymaga. Między innymi tego, żebyś nie występował przeciwko niemu. Pies, który gryzie rękę, która go karmi, nie ma co liczyć na pełny brzuch.

- Michał, czyś ty oszalał? Nie widzisz różnicy? A jakie to pieniądze mi daje to twoje socjalistyczne państwo? Przecież nie swoje, twoje, czy towarzysza Gierka? Nasze, ludzi, z podatków. I oni płacą te podatki po to, żebym ich dzieci uczył. Uczył, a nie ogłupiał.

- I co, uważasz, że twój hrabia z Maison-Lafitte nauczy ich lepiej niż ty, siedzący tu na miejscu i widzący, że socjalizm to nie jakieś wydumane utopie filozofów, tylko nasze tu i teraz? Z pustymi półkami, ale bez głodujących ludzi, z fatalnymi mieszkaniami, na które się czeka kilkanaście lat, ale z niskimi czynszami, z książkami na papierze toaletowym, ale na każdą kieszeń, z pełnymi czytelników bibliotekami, produkcją kilkuset niedobrych i kilku fantastycznych filmów rocznie, z bezpiecznymi granicami i nowoczesnymi fabrykami, którymi nie ma kto porządnie zarządzać, bo tonie w powodzi kretyńskich zarządzeń? Z dziesiątkami budowanych kościołów, z pielgrzymkami do Częstochowy, z uniwersytetami, w których za darmo uczy się kilkaset tysięcy studentów...

- Z ubekami na każdym kroku, ciężkim oddechem Wielkiego Brata na karku, pomocą dla międzynarodowej sitwy komunistycznej wysysającą z nas ostatni grosz, z niedrukowanym Miłoszem, Herbertem i Herling-Grudzińskim, ale za to z milionowymi nakładami Bratnego i Putramenta... Z cenzurą państwową i osobistą...

- Tak, z tym wszystkim. Jeśli nie można tego pokonać, to trzeba to oswoić.

- Nie. Uczciwy człowiek nie oswoi się z tym nigdy. I ja z tobą też nie.

- Ale przecież do mnie przyszedłeś po pomoc. Nie do parafii, nie do księcia z paryskiej bajki, tylko do mnie - komuniackiego sekretarza, czerwonego magnata.

- Masz rację, źle zrobiłem. Ale spotkaliśmy się ostatni raz.

Rozstali się w gniewie i nie widzieli przez lata. Teraz stali naprzeciw siebie w obitym boazerią wielkim pokoju na parterze willi „Kasprowy Wierch”. Władek - niski, łysawy, w wytartym beżowym paletku, zatrzymał się z ręką na klamce.

- No, widzę, że towarzysz Michał znów w Komitecie? Zawsze na fali, co?

Ucichły rozmowy. Młodzi ludzie, prowadzący sekretariat wyborczy patrzeli na nich, jak widzowie zgromadzeniu wokół ringu bokserskiego. Jurek i Maciek ze sztabu Żurowskiego, znający obydwu starszych panów i to, co między nimi zaszło, nerwowo spojrzeli na siebie. W kącie z zaciekawieniem obserwowała całą scenę niczego nie rozumiejąca dziennikarka z BBC.

Michał podszedł do Kotowskiego i wyciągnął do niego rękę.

- Ty miałeś rację, nie ja. Przyznanie tego kosztowało mnie parę lat życia i nie mam nawet takiej satysfakcji jak ty, żebym mógł powiedzieć „a nie mówiłem?”. Bo nie mówiłem i dopiero 13 grudnia zdecydowałem się przejść na tę stronę. I teraz też masz rację - nie umiem żyć sam, jako nikomu niepotrzebny emeryt. Tylko z tym na fali nie koniecznie - w naszym wieku, chłopie, to już fala nie ma znaczenia...

Ktoś z tyłu roześmiał się nerwowo. Zadzwonił telefon, zaczęły się normalne rozmowy. Władek z wahaniem uścisnął podaną rękę.

- Pewno tak... Przepraszam.

- To ja przepraszam. Chodźmy na kawę.

Kotowski próbował wyjaśnić Michałowi, o co chodzi, w tej walce o wolny mandat między „Solidarnością” a Wojtkiem.

- On to, bracie, nieźle rozgrywa i, między nami mówiąc, ma spore szanse. Masz pojęcie, że jednym z jego argumentów jest to, że zamierza walczyć o zwrócenie góralom terenów tatrzańskich i o preferencje dla górali przy obsadzie miejscowych stanowisk? A o „Solidarności” mówi, że nic dla nikogo na Podhalu nie zrobiła i nie zrobi.

- A przecież pamiętam, że był jednym z jej założycieli na tym terenie. I tak jak Żurowski został internowany w Załężu.

- Tak, tylko Staszek siedział prawie rok, a ten już w Wigilię był z powrotem w domu. Podobno wzięli go w ogóle przez pomyłkę, inni mówią jeszcze inaczej.

- A jak było w czasie stanu wojennego?

- Było grzecznie. Kiedy wszyscy bojkotowali wybory, Wojtek paradował do urny w odświętnym stroju, po góralsku. Zapytałem go, jak może. Powiedział, że to dla dobra Związku - jakby nie poszedł na wybory, to by może Związkowi obcięli dotacje. Wytłumaczyłem mu, jak w potocznej mowie nazywa się taka miłość za pieniądze.

Po południu Michał poszedł w dół Krupówkami i, tradycyjnie, przez park w stronę Grunwaldzkiej. Na budynku szaletu miejskiego zobaczył wymalowane czerwoną farbą hasło „Zakopane dla górali”. Niżej ktoś domazał czarnym pisakiem „a Polska dla Polaków”. Wzruszył ramionami i minąwszy „Jutrzenkę” wyszedł wprost na dom Wassermana. Na parkingu stało kilka samochodów z rejestracją sądecką, w gablocie wisiał nieco wypłowiały plakat, reklamujący wojewodę nowosądeckiego: „Rączka do Senatu”. Obok wisiała niewielka kartka z wyraźnym napisem „Lepsza Rączka niż rzeżączka”. Też mu się nie spodobało. W ogrodzie było cicho, pod połamanymi drzewami rosła trawa, w której ginęły już dawno przekwitłe krokusy.

Głos na Staszka Żurowskiego oddał w szpitalu, dokąd trafił w połowie marca z podejrzeniem stanu przedzawałowego. Wystarczył jeden większy, wiosenny halny i poczuł znajomy ucisk za mostkiem. Tym razem nie wystarczyło oglądanie kilku wystaw. Wziął taksówkę i pojechał na kardiologię.

Na izbie przyjęć tłok, rejwach, nikt się nim nie zainteresował, bo przyszedł sam, na własnych nogach, taksówkarz stlenił się zaraz po skasowaniu za kurs. Siadł na krześle i czekał, aż ból uspokoi się na tyle, żeby mógł bez ryzyka podejść do okienka. Ale ucisk na mostkiem nie przechodził. Na szczęście zauważył go znajmy chirurg-goprowiec, poznał i nie pytając o nic błyskawicznie ściągnął kardiologa. Położyli go na ruchomym łóżku i biegiem zawieźli na trzecie piętro.

Chciał stracić przytomność i ocknąć się, kiedy już będzie po wszystkim. W tę czy w tamtą stronę. Nie bał się, możliwość śmierci dopuszczał tylko teoretycznie - w końcu, był w rękach fachowców. Ale chciał, żeby wszystkie te żenujące czynności, które trzeba wykonać przy ubezwłasnowolnionym chorym, odbyły się bez udziału jego świadomości. Jednak nie da się zemdleć na zawołanie. Przebieranie w szpitalną, miejscami podartą piżamę, nerwowe szukanie żyły, polecenia wydawane przytłumionym głosem. Kroplówka, cewnik, basen. Jeden zastrzyk, drugi. Krew do analizy, ciśnienie, puls. EKG. I nagle, już po tym wszystkim - cisza. Otworzył oczy.

Pochylał się nad nim Robert Jaworski, za rękę trzymała go wysoka, ładna pielęgniarka. Zauważył, że pod kitlem niewiele miała na sobie, uśmiechnął się - nie jest z nim tak źle.

- No, stary, co to za numery? Jak się czujesz?

Zastanowił się. Ból za mostkiem powoli ustępował, czuł się spokojnie i bezpiecznie.

- Chyba dobrze. W każdym razie lepiej. Tylko mi głupio.

Jaworski poprawił elektrodę od EKG, która odstawała nieco od ciała. Uciskała teraz mocniej po prawej stronie klatki piersiowej.

- Dlaczego głupio?

- No, bo narobiłem wam kłopotu. A poza tym, jak sobie pomyślę, co ta piękna pani wyrabiała ze mną przed chwilą...

- Anka - poprawiła pielęgniarka. - Proszę mi mówić Anka.

- Tym się nie przejmuj. Żebyś ty wiedział, co ona potrafi robić z mężczyznami...

Krótkie spojrzenie doktora na Ankę kazało się Michałowi zastanowić, że nić porozumienia zawodowego między tymi dwojgiem jest bardzo mocna.

- No właśnie! - Anka wzruszyła ramionami i zmarszczyła brwi. Ucisk jej ręki na jego nadgarstku stał się jakby odrobinę mocniejszy. - A wie pan, że ja to nawet lubię...

Szybkie spojrzenie na Jaworskiego. Lekarz włożył słuchawki do ucha.

- A kłopot możesz śmiało nam robić. Jakbyśmy nie mieli kłopotów, to by nas wyrzucili z pracy...

Anka patrzyła cały czas na doktora. Pomyślał, że to wygląda jak jakaś scena z serialu medycznego w telewizji. Jaworski skinął głową i pospiesznie zaczął odpinać elektrody - od strony aparatu EKG. Anka puściła rękę Michała i podbiegła do telefonu. Przekręcił głowę w jej stronę.

- Nie ruszaj się! Teraz naprawdę się nie ruszaj! - lekarz przytrzymał go mocno i tylko mógł słyszeć, jak Anka krzyczy do telefonu:

- Szybko, transport do Intensywnej. Łóżko z pełnym monitoringiem. I zestaw reanimacyjny!

Odzyskał przytomność po dwóch dniach. Czuł się znakomicie, tylko nie mógł się poruszyć - tak, jakby ktoś uwiązał mu ręce i nogi do szpitalnego łóżka. „No tak - pomyślał - miał być zawał, a tu przyszedł wylew i paraliż. Ładny gips...”.

Spróbował poruszyć głową. Coś zachrzęściło na poduszce, ale poruszył się. Ręce i nogi dalej nie dały się uruchomić.

- Leżeć spokojnie - warknęła pielęgniarka, stojąca koło łóżka. Dopiero teraz ją zauważył. - Zaraz przyjdzie doktor.

Jaworski pokazał się po kilku minutach, z nim Anka. Starsza pielęgniarka wyszła.

- Aleś nam wywinął numer! Żeby w szpitalu dostać zawału! Niby zaoszczędziliśmy na transporcie, może dostaniesz medal...

Śmiał się, dowcipkował, ale oczami czujnie sprawdzał wszystkie wskaźniki na monitorach, osłuchiwał go, badał, ile jeszcze życia telepie się w pokrytej siwymi włosami, zapadłej klatce piersiowej. Michał dopiero zauważył, że rękami i nogami poruszać nie może po prostu dlatego, że są sztywno przykrępowane rzemieniami do łóżka. Widząc jego wysiłki, doktor uśmiechnął się sucho:

- Nie, nie martw się, to nie kaftan bezpieczeństwa. Po prostu, przez pierwszą dobę absolutnie nie wolno się ruszać. Byłeś nieprzytomny, to na rozum ci niczego nie można było wytłumaczyć, więc wsparliśmy się środkami technicznymi. Czynności fizjologiczne też za ciebie załatwiamy, he, he...

Kątem oka dostrzegł rurkę cewnika, znikającą pod łóżkiem. Anka przysiadła koło niego na łóżku i delikatnie owinąwszy mu przedramię opaską aparatu do mierzenia ciśnienia, przytrzymywała mu ręką konwencjonalny manometr. Dłonie miała suche i ciepłe, a może to jego ramię wymarzło pod podartą piżamą.

- Po co to? - zaskrzypiał. Mówienie sprawiało mu trudność, jakby nie używane struny głosowe zardzewiały - przecież macie tu cały monitoring.

- Dla kontroli. I dla przyjemności - nie woli pan mnie niż bezdusznego sensora?

- Oj, Anka - strofował ją Jaworski - przestań, bo podniesie mu się ciśnienie. Już i tak ten twój kitel...

Michał mimo woli spojrzał na jej zgrabne nogi, dość skąpo zakryte przez biały fartuch i zaczerwienił się, gdy go na tym spojrzeniu przyłapała. Roześmieli się wszyscy troje.

Po następnych dwóch dniach przenieśli go na kardiologię, po dwóch tygodniach zaczął pomału chodzić po korytarzu i przesiadywać u Jaworskiego na dyżurach i w dyżurce pielęgniarek. Wybory w szpitalu przebiegły bez większych emocji, tak jakoś między porannym termometrem, a suchawą bułą z żółtym serem i śniadaniową zbożową kawą. Z rozmów wynikało, że Żurowski ma w zasadzie mandat zaklepany, choć część górali głosowała na Wojtka, bo „swój”. Jednak przechadzając się po szpitalnym „spacerniku”, jak nazywano zawsze ciemny i zagracony korytarz, podsłuchał, jak góral z Murzasichla, odpowiadał na pytanie wizytującej rodziny.

- Na kogoście to, krzestny, dzisiok głosował?

- No dy przecie, że na Zuroskiego, z „Solidarności”.

- A znacie go dobrze?

- Niy, wcale.

- No to cemu nie na Wojtka?

- He, bo go znom!

Któregoś dnia późnym popołudniem w czteroosobowym pokoju pokazał się Laskowski. Michał zdziwił się nawet, że dopiero teraz - przecież to właśnie jego musiał szpital zawiadomić o hospitalizacji klienta.

Mecenas, po wręczeniu obowiązkowych czekoladek, rozejrzał się po pokoju. Jedno miejsce było wolne, na drugim drzemał nieogolony mężczyzna w średnim wieku, o którym Michał wiedział tylko tyle, że jest taksówkarzem, na trzecim - starszy pan, pracownik miejskiej biblioteki, podłączony do kroplówki, przyciskał do ucha tranzystorowe radio. Słuchał „Wolnej Europy”.

- Możesz chodzić?

- Mogę. Ale wolno.

- To chodźmy się przejść, pogadamy przy okazji.

Michał spuścił nogi z łóżka, wsunął kapcie i włożył szlafrok. Zabrał z sobą czekoladki. W pokoju pielęgniarek była tylko Anka, która na ich widok od razu wstała i powiedziała:

- Wychodzę na kawę do internistek. Jakby co, zadzwoń na 346.

Od kilku dni byli na „ty”, po jakiejś dłuższej sesji pogawędkowej na nocnym dyżurze.

- Weź to, proszę, kawa będzie lepiej smakować.

Uśmiechnęła się, wzięła czekoladki i odgarniając nerwowym ruchem włosy z czoła, zamknęła za sobą drzwi, jeszcze zza szyby uśmiechając się do Michała. „Czemu wszystko, co ładne, przychodzi za późno?” - pomyślał, patrząc za nią. Mecenas, nieczuły na wdzięki pielęgniarki, wyciągnął z czarnej teczki plik dokumentów.

- Jest taki problem. Za kilka miesięcy najdalej nasz kontrahent z ulicy Grunwaldzkiej przestanie istnieć jako podmiot prawny.

- Po pierwsze - skąd nagle taki optymizm? Jeszcze niedawno uważałeś, że najpierw musi Wielki Brat zniknąć? Po drugie - i tak Partia nie istniała jako podmiot prawny.

- Poczekaj, najpierw problem, a potem komentarz. A więc - już niedługo władzę przejmą antykomuniści i wynajmowanie Partii domu Wassermanów stanie się nieaktualne. Uważam, że w tej sytuacji warto wyprzedzić bieg historii. Za miesiąc upływa termin naszej umowy i powinniśmy jej nie odnawiać. Trafia się kupiec, który chciałby ten dom kupić i daje korzystną cenę. Znany w Zakopanem biznesmen, który już od dłuższego czasu liczy się bardzo na tutejszym rynku. I nie będzie się targował.

- Misiaga?

- Tak. Znasz go?

- Nie, skąd. Wiadomo tylko, że kupuje co się da i nikt tak do końca nie wie, czyje pieniądze w ten sposób wydaje.

- Nie wiem, bracie, i nie potrzebuję wiedzieć. Nasza transakcja będzie całkiem uczciwa i rzetelna. Powiedzmy sobie szczerze - nie jesteśmy już najmłodsi i zapewne najlepsze co możemy w nowej rzeczywistości zrobić, to mieć pieniądze. Nie będziemy już się uczyć na kapitalistów, nie będziemy prowadzić pensjonatów - a chcielibyśmy godnie jeszcze pożyć, prawda?

Michał pomyślał, że bardzo elegancko Laskowski obejmuje tym pluralis jego i siebie - młodszego o jakieś 20 lat.

- Ty mógłbyś spokojnie wyjechać do twojej ukochanej Francji, żyć tam z kapitału...

- No to jednak mam szansę zostać kapitalistą?

Mecenas udał, że nie zauważył sarkazmu i wyjaśnił, że zakopiański biznesmen chce w domu Wassermanów urządzić dla siebie rezydencję - pochodził z Zębu i choć z roku na rok kupował coraz to nowe nieruchomości w centrum Zakopanego, jednakże nadal mieszkał na wsi, a jego rozległe interesy wymagały stałej obecności w pobliżu. Po drugie - co już było supozycją Laskowskiego - magia miejsca nadal działała i jeśli przez tyle lat dom należał do faktycznych władców Zakopanego - teraz, przechodząc w ręce biznesmena albo rzeczywiście objawi jego władzę, albo przynajmniej go uwiarygodni w oczach biznesowych partnerów.

- A może - rzucił zamyślony Michał - trzeba po prostu zamknąć cykl? Dom powstał jako rezydencja kupców i tak też ma zakończyć swój żywot?

Był jeszcze jeden problem. Ze względów podatkowych nowy właściciel chciał formalnie wejść w posiadanie posesji dopiero w przyszłym roku. Do tego czasu można spokojnie dysponować budynkiem, umowa zostanie podpisana i wpłacona zaliczka, więc przez rok można go wynająć i niejako dwa razy na nim zarobić. Michał skrzywił się:

- Chyba aż tak bardzo nie potrzeba mi pieniędzy. Czy ja w ogóle mam coś tutaj do powiedzenia? A Magda?

- Magda, jak wiesz, ma z woli sądu otrzymać tylko to, co jej sam podarujesz. Ale - znów sięgnął do przepastnej teczki i wyciągnął nowe papiery - już do niej o tym napisałem i otrzymałem odpowiedź. Dołączyła list co ciebie, czytaj.

Sięgnął po okulary, ale litery rozpływały się we mgle. Przetarł szkła, nie na wiele pomogło. Pomyślał, że po zawale pogorszył mu się wzrok. Potarł oczy kułakiem, widział lepiej. Magda pisała, że bardzo zmartwiła się jego zdrowiem i ponawia zaproszenie, by przyjechał do nich do Francji. Córka teraz studiuje za granicą i przeważnie nie ma jej w domu, ona pracuje poza domem, ale zazwyczaj ma wieczory i weekendy wolne i oferuje mu swoje - jak pisała - z latami coraz bardziej nieatrakcyjne towarzystwo.

Co się tyczy domu w Zakopanem - pisała - to postąpisz jak zechcesz, ja nie mam do niego żadnego stosunku uczuciowego. Widziałam go, jak wiesz, w życiu raz, jako mała dziewczynka i na pewno już do niego nie wrócę. Moja rada jednak jest taka, by wobec niepewnej sytuacji w Polsce co się da zamienić na twardą walutę, kupić coś niewielkiego we Francji, może w Paryżu i dzielić swój czas między paryskie atrakcje i szumiące mimozy Prowansji. Trzymaj się - czekam tu na ciebie i zapraszam.

Odłożył list, raz jeszcze przetarł oczy. Trzeba będzie jednak zmienić szkła. Laskowski patrzył na niego bez słowa. Za oknem dyżurki przeszła Anka, ale widząc, że nadal rozmawiają, nie wstąpiła do pokoju, idąc od razu do sal pacjentów. Za oknami zapadał półmrok.

- Komu mamy wynająć? Czy Misiaga zapłaci w dolarach?

Mecenas, uznając to za podjęcie decyzji, znów wyciągnął z teczki dokumenty, jak magik królika z cylindra.

- Naturalnie, że w dolarach, płatne na twoje konto w Crédit Lyonnais. Tam ci założyłem, czy dobrze? - Michał kiwnął głową - A o zgodę na wynajęcie wystąpił... Nigdy nie zgadniesz, kto!

- Nie zaskakuj mnie, wiesz że jestem po zawale. A poza tym pewno to łatwe - jakiś konkurent Misiagi, może Tulik?

- W życiu nie zgadniesz. Janiak.

- Jaki Janiak? Pierwszy sekretarz?

- Nie dokładnie. Jego brat. Zamierza urządzić tam schronisko młodzieżowe dla szkolnych wycieczek. Nawet niegłupio pomyślane, bo akurat bez względu na koniunktury wycieczki do Zakopanego będą zawsze przyjeżdżać.

- Ale wycieczki to przecież wszystko zdewastują, zresztą żeby to zaadaptować na schronisko, trzeba będzie zniszczyć cały wystrój wnętrza!

- Nie przejmuj się. Misiaga i tak rozpirzy cały środek i urządzi pod swój gust, a wtedy nie radzę ci wchodzić do tego domu.

Michał wzruszył ramionami i podpisał wszystko, co mu Laskowski podsunął, włącznie z przedłużeniem pełnomocnictwa dla niego, jako zastępcy prawnego. No i ze zleceniem wypłaty 10 procent od uzyskiwanych sum. Mecenas chciał 5 procent, ale Michał przekonał go, że jego praca warta jest dwa razy tyle.

- Bywaj, podobno za tydzień wychodzisz. Przywiozę dokumenty już ostatecznie opracowane. Dbaj o siebie.

Mecenas spojrzał na zegarek i szybko zaczął składać papiery.

- Za pół godziny mam pociąg do Łodzi. Trzymaj się.

đ Odcinek 16