Maciej Pinkwart
Śpiący rycerz
Najlepiej rozpoznawalny szczyt tatrzański, przez wiele osób uważany za najwyższy (zapewne przez fonetyczne podobieństwo z Gierlachem), jest Giewont niewątpliwie symbolem Zakopanego. Ileż to razy, nie chcąc powtórzyć nazwy naszego miasta, zastępujemy ją stylistyczną peryfrazą: „pod Giewontem”! Tak naprawdę wcale nie jest wysoki – ma 1895 m (z krzyżem 1910), czyli leży tylko nieco wyżej niż tafla Zadniego Stawu w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Jednak wskutek bliskości od Zakopanego przysłania często inne szczyty, stąd ta opinia.
Większość „prawdziwych” turystów psioczy na Giewont, że to ceperska góra, że każdy tam lezie, że w szczycie sezonu na szczycie policja TPN reguluje ruchem, a góralki pod szczytem sprzedają herbatę, nie ma tam nic ciekawego, a droga jest tak prosta, że – jak kiedyś wyraziła się córka Melchiora Wańkowicza – „niańki tam w wózkach wożą niemowlęta”. Poza tymi niemowlętami to wszystko prawda, ale prawda względna. Oczywiście, jeśli wybierzemy się na Giewont w połowie sierpnia w południe pięknego słonecznego dnia, to rzeczywiście nie ma się czego tam spodziewać, poza tłokiem i zmęczeniem. Ale jeśli się pofatygujemy wstać przed 5 rano, mogą czekać nas wspaniałe przeżycia.
Giewont jest szczytem zagadek i tajemnic… Poczynając już od nazwy – tak naprawdę, nie wiemy skąd się wzięła. Występuje już w XVII wieku, w formie „Gewont”, „Gewand” lub „Giewont”. Cząstka „Wand” jest niewątpliwie niemieckiego pochodzenia i oznacza „ścianę”. Ba, ale „Gewand” to w potocznej niemczyźnie tyle co suknia, strój… Jednak podobno w południowych Niemczech słowem „Gewand” oznaczano po prostu ścianę górską. A skąd się wziął Giewont? No, właśnie… W przeciwieństwie do innych, stabilnych i spokojnych szczytów nie urósł sobie w tym miejscu gdzie stoi, tylko wraz z fałdowaniem płaszczowin wierchowych przywędrował tu z południa. Spokojnie, to wcale nie takie trudne, trzeba tylko czasu i wyobraźni. Nasz Giewont, wraz ze swoimi sąsiadami – Czerwonymi Wierchami - urodził się daleko, na ziemiach słowackich, pewno gdzieś w okolicy dzisiejszej Bańskiej Bystrzycy, Brezna czy Rożniawy. W okresie kredy na skutek zawirowań magmowych prądów we wnętrzu ziemi oba te masywy oderwały się od podłoża i zaczęły płynąć na północ, pierwsze stateczne Czerwone Wierchy, a za nimi niespokojny Giewont. Trwało to miliony i miliony lat, aż Czerwone Wierchy się zatrzymały tam gdzie są. Ale Giewont płynął dalej. Pchany przez niespożytą energię Ziemi, wspiął się po plecach sąsiadów, chwilę – pewno z milion lat liczącą – chybotał na ich szczytach, wreszcie przekoziołkował na drugą stronę, gdzie ostatecznie legł we śnie wiecznym. Jako że zbudowany jest ze skał osadowych, które kiedyś tworzyło ciepłe jurajskie morze – warstwy je tworzące widać teraz na nim ukośnie, a nie poziomo, co właśnie pokazuje, jakie dramatyczne były ostatnie chwile tej podróży…
Legenda? Nie, hipotezy naukowe, dość mocno udokumentowane przez geologów. Legenda zaś dopatruje się w kształcie Giewontu postaci śpiącego rycerza, a może samego króla Bolesława Śmiałego, który za swe grzechy został zaklęty w kamień, ale ma się obudzić, kiedy Polska będzie w potrzebie i przyjść jej z pomocą. Góralska anegdota dopowiada, jak w czasach komunistycznych, gnębiony przez reżim baca, wygoniony z owcami z hal wygrażał Giewontowi pięścią, wrzeszcząc: nei na co ón jesce, krucafuks, ceko!
Przed II wojną światową dopatrywano się w kształcie Giewontu profilu marszałka Józefa Piłsudskiego i w pewnych środowiskach dość serio myślano o tym, by przy pomocy drobnych retuszy podobieństwo owo ujednoznacznić. Być może był to wpływ trwającej wówczas budowy (? kreacji) Góry Prezydentów, kiedy to rzeźbiarz John Borglum wykuwał w Mont Rushmore głowy czterech amerykańskich prezydentów… W latach 90-tych XX wieku chciano w ten sam sposób upamiętnić prezydenta Lecha Wałęsę, a w początku XXI wieku myślano o jeszcze innym pomniku…
Giewont był od lat ulubionym tematem żartów primaaprilisowych, ale w Zakopanem nie należy żartować z żartami, bo lubią się zamieniać w ponurą rzeczywistość. Dziennikarze chętnie opisywali rzekome projekty kolei linowej prowadzącej na ten szczyt z Krupówek, czy nawet z Gubałówki, budowy hotelu na przełęczy Szczerba lub tunelu, prowadzącego pod Giewontem wprost na Słowację.
Poza tym żartować z Giewontem nie ma co – jest to przecież góra otoczona ponurą sławą „maszynki do mięsa” – miejsca, gdzie zdarza się najwięcej wypadków górskich. Stąd nie na żarty zaniepokoił się kiedyś naczelnik TOPR, Józef Oppenheim, gdy doniesiono mu, że ze stromej, północnej ściany Giewontu widać błyskające światełka. Wprawdzie nie było to regulaminowe sześć błysków na minutę, ale kto by w zdenerwowaniu patrzył na zegarek. Oppenheim nie wierzył w wypadek, ale wieczorem wysłał dwóch ratowników, którzy pognali doliną Strążyską w stronę Giewontu. W miarę jak się zbliżali do ściany, światełka były coraz wyraźniejsze. Wydawało się im także, że coraz wyraźniej słyszą dźwięk łańcuchów i zawodzące głosy. Właśnie dochodziła północ…
Ciąg dalszy za tydzień….
Nowy Targ-Kraków 26-09-2008