Maciej Pinkwart

Rzeczy, odcinek 4. Wiosło

 

5 maja 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Chyba mało kto z moich czytelników i słuchaczy trzyma w domu wiosło. Właściwie nie wiem, dlaczego. Narty wiele osób ma, rower też, kluczyki do samochodu poniewierają się przeważnie gdzieś koło kluczy od domu i koło leżącego gdzieś portfela. Jeden ze znajomych ma w domu spadochron, a drugi w piwnicy chciał zmieścić balon, ale żona się nie zgodziła. A przecież kajaków czy łódek na pewno jest więcej niż balonów, a już z pewnością łatwiej jest nimi kierować. Zwłaszcza, że balonem kierować się w zasadzie nie da – no, chyba, że balon jest sterowcem. Ale, jak przypuszczam, zeppelinów w Polsce jest stosunkowo niewiele. Na pewno mniej niż kajaków, łodzi i rozmaitego rodzaju kryp. A jednak wioseł, pagajów czy choćby drągów do pychówki w domu zwykle nie bywa. Przynajmniej u nas. Widziałem zdjęcie zagranicznego profesora, który na ścianie salonu miał dwa skrzyżowane wiosła i podobno jedno z nich pochodziło z łodzi, którą pływał w Cambridge, a drugie z łodzi w Oksfordzie. Ale zgłębiając, że się tak wyrażę, temat wioseł dekoracyjnych, odnalazłem informację w portalu Nautix (wiem, że dotąd pisaliśmy „na portalu”, ale skoro niegrzecznie jest pisać „na Ukrainie”, to i tu wprowadzamy poprawnościowy przyimek „w” – w Ukrainie, w Litwie, w Węgrzech i w Kubie, a zatem i w portalu) – otóż magazyn ów reklamuje dekoracyjne wiosła tak:

Wiosła na ścianę to fantastyczna alternatywa dla obrazu. Będą piękną, oryginalną ozdobą salonu, jadalni, holu a nawet biura. Wiosła dekoracyjne mogą być powieszone poziomo lub pionowo. Wraz z innymi wiosłami mogą tworzyć ciekawe ścienne kompozycje. Wiosła jako ozdoby świetnie odnajdą się w każdym wnętrzu. Wystarczy właściwie dobrać odpowiedni styl wiosła. A wybór jest szeroki. Możecie wybierać z pośród wzorów morskich, indiańskich, nowoczesnych a także wzorów postarzałych, czyli starych wioseł rodem z poprzedniej epoki.

Oczywiście, mnie urzekły wzory postarzałe rodem z poprzedniej epoki i o postarzałych już dawno wiosłach rzecz będzie w tym felietonie. Otóż jako urodzony pod znakiem Ryb na piaszczystym Mazowszu kapitan żeglugi niewielkiej, dla którego największym akwenem był błotnisty staw w Milanówku, a jedyną oglądaną w dzieciństwie rzeką była pachnąca miętą Rokitnica na peryferiach Grodziska, pierwsze wiosło wziąłem do ręku dość wcześnie, znacznie wcześniej niż wziąłem do ręki pierwsze piwo. Było to zresztą też na Mazowszu, tylko bardziej północnym, nad Wisłą. Gdzieś tak pod koniec podstawówki zacząłem jeździć z mamą na wczasy pracownicze do miejscowości Zakroczym. Zakochałem się wtedy po raz kolejny, jak zwykle nieszczęśliwie, w pięknej jak sen dziewczynie o imieniu Maria, którą wszyscy nazywali Poziomką. Miałem może trzynaście lat, ona mniej, ale była ode mnie o parę lat mądrzejsza, jak to zwykle dziewczęta w tym wieku. Zresztą w każdym wieku. Trzymaliśmy się razem, opalając się, grając w karty i chodząc na spacery. Najlepiej pamiętam niezwykle romantyczne włóczęgi prostymi jak strzała, zakurzonymi polnymi drogami Mazowsza, które gdzieś nikły na horyzoncie, nawijając się na rzadko rosnące na poboczach rosochate wierzby, jak struny na kołki skrzypiec. Szliśmy tak het, gdzie oczy poniosą, czasem trzymając się nieco wstydliwie za ręce, aż do momentu, gdy dochodziliśmy do ciągnącego się bez końca pola cebuli. Rozglądaliśmy się trwożliwie, czy ktoś nas nie widzi, wchodziliśmy między grzędy i obżeraliśmy się. Nie, nie będzie to traktat o łuskaniu cebuli, ani opowieść o obieraniu cebuli. Nie gram w tej lidze. Zakroczymska dymka nie wymagała ani obierania, ani łuskania – żarło się ją jaka była, tylko otrząsając z ziemi. Jednak była smaczniejsza niż jakiekolwiek egzotyczne owoce, które potem na innych polach i koło innych rzek podkradałem. No, może smakowały mi tak wspaniale tylko wielkie jak orzechy włoskie pomarańczowe czereśnie w gajach prowansalskich – ale to były inne czasy i inne wspomnienia.

A gdzie wiosło? Już się pojawia. Gdzieś tak w połowie moich wczasów Poziomka z rodziną wyjechała do Warszawy, nie dając mi zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy wyjdzie za mnie za mąż. To było moje hobby: zawsze byłem śmiertelnie zakochany i ciągle się oświadczałem, od pierwszej klasy podstawówki. A poszedłem do szkoły rok wcześniej... Zrozumiałem, że Poziomka mnie nie chciała, zresztą pochodziła z za dobrej rodziny jak na mnie, więc postanowiłem się utopić. Wisła była o krok, a w ośrodku była wypożyczalnia kajaków. Nie muszę dodawać, że wtedy nie umiałem pływać jeszcze bardziej, niż teraz. Wsiadłem na kajak, jednoosobowy, wysłuchałem rady pana przystaniowego, który sugerował, żebym popłynął najpierw w górę rzeki, żeby potem luzacko sobie spływać z nurtem - i tak uczyniłem. Wisła była miła, cicha i życzliwa, nurt niespieszny, płynąłem oczywiście tuż przy brzegu, szumiały drzewa, pływały koło mnie jakieś ptaki wodne, a ja ciągnąłem wciąż w górę i w górę – choć tej góry rzecz jasna nie było widać. Tak mi się to spodobało, że porzuciłem plan utopienia się i doszedłem do optymistycznego wniosku, że to, iż Poziomka nie zaakceptowała mojego planu matrymonialnego, nie musi znaczyć, że nie zrobi tego w przyszłości.

Ustałem dopiero wtedy, gdy mi się od wiosła zrobiły bąble na rękach. Było to prawie pod Modlinem, czyli, jak mi potem powiedziano – ponad trzy kilometry w górę rzeki. Zakręciłem i zacząłem płynąć w dół, lekko tylko korygując tor tak, by mnie nie wyniosło na środek Wisły. Dopłynąłem szczęśliwie, pewny tego, że moja znajomość w przyszłości popłynie jak ten kajak niesiony nurtem prawdziwej miłości. Wylądowałem i na drugi dzień, wiedziony wspomnieniami, poszedłem na pole cebuli. Fuj…

Minęło wiele lat i zacząłem jeździć z rodziną nad inną rzekę, do innego ośrodka, gdzie tymczasowo przeniosła się moja mama, która wówczas przeżywała drugą młodość przy pomocy przesympatycznego pana Władka. Nawet przelotnie wyszła za niego za mąż i była przez jakiś czas niezwykle szczęśliwa. Wtedy, gdy jeszcze uderzał do niej w konkury, wydawał mi się okropnie stary, bo był siwy i już na emeryturze. Ale  trzymał się świetnie, bo uprawiał różne sporty, w tym wodne. Zakolegowaliśmy się jednak nie nad brzegiem płynącego tam Liwca, tylko w saloniku tamtejszego domu pracy twórczej, gdzie intensywnie ćwiczyliśmy sport podnoszenia ciężarów. Z tym, że niedużych – pięćdziesiąt, góra: sto gram. Wyjechaliśmy potem, zostawiając mamę w ośrodku, gdzie pracowała jako księgowa. Narzeczeństwo mojej mamy zawisło na włosku tydzień później, gdy pan Władek postanowił narzeczoną odwiedzić w sposób niekonwencjonalny. Korzystając z pięknej słonecznej niedzieli skoro świt pojechał z Warszawy nad Jezioro Zegrzyńskie, wypożyczył kajak i przepłynął w górę Bugu do Kamieńczyka, a stamtąd w górę Liwca do miejsca, gdzie dochodziła ścieżka spacerowa z ośrodka w Halinie, w którym mama pracowała. Po czym wyciągnął kajak na brzeg, ukrył w krzakach i z plecakiem, w którym miał ubranie i koniak oraz z wiosłem w ręku, w samych tylko kąpielówkach przyszedł znad rzeki do Domu Pracy Twórczej, budząc sensację wśród statecznych przedstawicieli literatury oraz personelu kuchennego. Mama była wściekła. Pan Władek zjadł kolację, został na noc, nazajutrz wziął wiosło i pomaszerował nad Liwiec, spływając z powrotem do Warszawy.

Nie wierzę, naturalnie, w te przepłynięcie kajakiem przeszło pięćdziesięciu kilometrów pod prąd, ale faktem jest, że o narzeczonym (później – mężu) mojej mamy, maszerującym przez Halin z wiosłem w ręku i w kąpielówkach opowiadały mi wszystkie panie zatrudnione w tym ośrodku, no i sama mama. Pan Władek oczywiście też. Jeśli nawet to była bujda, to dobrze opowiedziana: se non e vero, e ben trovato.

A najbardziej leniwe pływanie na kajaku pamiętam z majówkowego pobytu w Juracie przed wielu laty, kiedy to w okresie między pierwszym a trzecim maja w Zatoce Puckiej było mnóstwo ludzi, a termometr pokazywał plus 25 stopni w cieniu. Braliśmy kajak, wypływaliśmy 100 metrów od mola i wykładaliśmy się do słoneczka. Było cicho, miło i bezludnie. Wiosła służyły jako podnóżek i podgłówek i ani przez chwilę nie myślałem o tym, że już niebawem trzeba będzie wsiąść w samochód i na jedynce przez trzy godziny przepychać się przez Półwysep Helski i dalej na południe, gdzie wiosła już tylko mogą być ozdobą na ścianie. Ale, prawdę mówiąc, nie znam nikogo na Podhalu, kto by takimi akcesoriami dekorował dom. A przecież kajakowym wioślarzem był Sami-Wiecie-Kto, o Kim na ogół myśli się tylko jako o pontyfikalnym narciarzu i wysokogórskim turyście…

 

Poprzednie felietony