Maciej Pinkwart

Rzeczy, odcinek 3. Cygarniczka, fifka, lufka

 

28 kwietnia 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Byłem skazany na palenie. Nie chodzi o palenie na stosie, bo to – jeśli sprawy potoczą się niepomyślnie – dopiero przede mną. Palił tato, paliła mama, paliła ciocia Zosia na Grudowie i wujek Otek w Krakowie, palił Zbyszek i inni moi szkolni przyjaciele, palił Marek i inni moi szkolni wrogowie, więc musiałem palić i ja. Zaczytywałem się w powieściach Karola Maya, byłem pacyfistą, więc już w dzieciństwie zacząłem rozglądać się za fajką pokoju. W domu fajki nie było, bo rodzice palili tylko papierosy. Nie było jeszcze papierosów z filtrem, więc żeby ułatwić sobie trzymanie specjału w rękach, ojciec obsadzał papierosy w bursztynowej, krótkiej cygarniczce, mama zaś w szklanej lufce, którą nazywała fifką. Nie były to długie na dwadzieścia parę centymetrów wysmukłe rurki, przy pomocy których międzywojenne kobiety podkreślały swoją atrakcyjność, bo trzymanie w ustach czegoś tak niezwykłego eksponowało podobno ich seks. Nie używano wówczas tego słowa, i mogłem kojarzyć je wyłącznie z niemiecką cyfrą sześć, ale niemieckiego też nie znałem i za nic nie chciałem się nauczyć. A więc w domu nie miałem co szukać fajki, musiałem ją sobie zrobić sam. Lubiłem majsterkować, więc główkę wydrążyłem scyzorykiem z kawałka drewna, które rąbnąłem spod kuchennego piecyka, cybuch zrobiłem z kawałka pustej w środku trzciny, połączyłem to plasteliną, bez ustnika się obeszło. Teraz trzeba było zorganizować tytoń. Chciałem być Indianinem, fajka miała być fajką pokoju, a działo się to wszystko w czasach, kiedy pod przewodem Związku Radzieckiego walczyliśmy o pokój, niekiedy do ostatniej kropli krwi. Wtedy takie gadanie mnie trochę śmieszyło, dziś jakoś nie koniecznie. Ale kto się wtedy spodziewał, że realizacja tego ruskiego miru będzie tak koszmarnie efektownie wyglądać na ekranach telewizorów, pokazujących filmy z Buczy czy Mariupola. No, wiem – wtedy nie było telewizorów, więc wiele spraw nam umykało.

Tytoń do indiańskiej fajki pokoju musiał być też indiański. W powieści Winnetou przepis był, nawet dość dokładny, ale niełatwy w realizacji. Otóż fajkę napychano mieszaniną pociętych buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, do których dodawano trochę pilśni ze spalonego buta, kalafonię i obcięte paznokcie. Najłatwiej było mi o żołędzie, mieszkałem przecież w Milanówku przy ulicy Dębowej, ale było wczesne lato i dęby dopiero kwitły. Od biedy dałoby się załatwić buraki i kapustę, paznokcie obcinała mi mama, jako zawodowa kosmetyczka (po studiach geografii na UJ…) umiała to robić bezboleśnie, ale jakoś paznokcie w fajce nie wydały mi się dobrym pomysłem. W drodze kompromisu postanowiłem napchać fajkę pokoju liśćmi wierzby, która rosła w kącie ogrodu, na której gałęziach miałem swój indiański obóz. Nie chciało się palić, pewno dlatego, że liści nie posiekałem ani nie ususzyłem, a wierzba była płacząca. Pierwsza walka o pokój skończyła się więc niepowodzeniem. Do fajki powróciłem dopiero w okresie wczesnego Gierka, kiedy w kiosku koło Uniwersytetu Warszawskiego można było kupić i fajkę, i tytoń Amfora.

Pierwsze papierosy zorganizował mi mój ulubiony wróg, mieszkający po sąsiedzku Marek, który wyrywał mi wszystkie dziewczyny, był lepszy z matematyki – co nie było wielkim wyczynem, bo trudno było w naszej klasie znaleźć kogoś gorszego ode mnie – i miał chody, bo jego rodzina prowadziła przy Dębowej sklep. Te papierosy paliliśmy w ziemiance, którą wykopałem w ogrodzie w żółtym piaseczku, tuż koło domowego szamba. Było bezpiecznie, choć smrodliwie, no i nikt nie poczuł zapachu mentolowych Mew, po których co prawda nie wymiotowaliśmy, ale porządnie kręciło się nam w głowie. Byliśmy wtedy chyba w trzeciej klasie podstawówki. O marihuanie nikt wtedy jeszcze nie słyszał.

Mama w swojej fifce trzymała taki mały kłaczek waty, który podobno filtrował dym, jakim się zaciągała. Czasem mi dawała do czyszczenia szklaną lufkę: brało się większy kłębuszek waty – nie za duży, żeby fifka nie pękła, nadziewało na rozprostowany spinacz i przepychało przez rurkę. Wychodził czarno-brązowy glut, niekiedy kapiący smołą. Jakoś nie kojarzyłem, że taka sama smoła, jak ta w fifce, osadzała się w płucach. Potem fifki poszły w odstawkę, bo mama przerzuciła się na krótkie papierosy na tekturowej tutce, bodaj marki nysa. Tato jeszcze korzystał z cygarniczki, zwłaszcza kiedy wspólnie z ciocią Zosią na Grudowie kręcili papierosy na jakiejś amerykańskiej maszynce, ale wkrótce zachorował i z palenia zrezygnował. Ja się powoli uzależniałem tak, że w liceum w zasadzie paliłem już regularnie. Jak wszyscy. Duża przerwa ściągała wszystkich kolegów do męskiej toalety, gdzie nie można było się nawet wzajemnie rozpoznawać, tak było ciemno od dymu. Latem było otwarte okienko i dym buchał przez nie tak gęsto, że raz ktoś z ulicy zawiadomił straż pożarną, która precyzyjnie wymierzywszy sikawkę zrobiła nam śmigus-dyngus, po czym odjechała. Nauczyciel, który akurat miał dyżur na przerwie i właśnie wszedł do naszego kibelka, żeby nam pogonić kota, oberwał tak samo jak my, więc solidarnie milczał o wypadku. Na lekcji powiedzieliśmy, że była awaria w toalecie. Poniekąd było to prawdą.

Paliłem po kolei wszystko, choć rzecz jasna podstawowym kryterium była nie jakość tytoniu czy zapach dymu, tylko cena. Ale próbowało się wszystkiego. Droga od Sportów i Popularnych do Radomskich i Klubowych, z filtrem lub bez filtra była prosta i oczywista, podobnie jak od mentolowych Mew do mentolowych Zefirów. Giewonty były kiepskie, bo słabo ubite rozsypywały się w rękach. Snobistyczne Wawele czy Belwedery i bardziej popularne, wbrew nazwie, Rarytasy były raczej rzadko spotykane w naszych kieszeniach. Lubiliśmy papierosy, o których mówiono, że są opiumowane, bo słodko pachniały i ładnie się nazywały: modne były Cara i Carmeny, a w czasach późnego Gierka pojawiły się w kioskach znane z kowbojskich plakatów reklamowych Marlboro. W tym samym czasie w naszej poduniwersyteckiej trafice pokazały się Gitany i Gauloise’y, co wiązaliśmy z francuską przeszłością pierwszego sekretarza. Prawdziwymi siekierami dla naszych młodych płuc były papierosy kubańskie – Ligerosy i Partagasy, najpierw dostępne w trafikach, potem tylko w sklepie kubańskim przy ul. Marszałkowskiej. Samodzielne wypalenie jednego całego Partagasa pokazywało, że jesteś prawdziwy gościu, z żelaznymi płucami. Zastępczo, zamiast nietanich i trudno dostępnych kubańczyków przerzuciłem się na Extra Mocne bez filtra. Potem w ramach opieki nad naszymi płucami, socjalistyczne władze wprowadziły zakaz Extra Mocnych bez filtra. Kupowałem z filtrem, odrywałem go, papierosa wsadzałem w fifkę i pokrywałem płuca nową warstwą smoły.

Przyszedł rok 1981 i w sklepach był tylko ocet, a papierosów zaczęło coraz częściej brakować. Jeździłem autobusami po całym Podhalu licząc na to, że gdzieś na peryferiach Bukowiny czy Chochołowa dopadnę jakąś zagubioną paczkę byle czego, co nadawało się do palenia. Skutek bywał mierny. Byłem w tym czasie przewodniczącym Rady Osiedla Orkana w Zakopanem i wobec coraz widoczniejszego kryzysu próbowaliśmy pomagać mieszkańcom, załatwiając im żywność, mleko i gazety, które dzieci dostarczały do domów. W kwestii papierosów udało mi się dotrzeć do zakładów tytoniowych w Krakowie, skąd za pośrednictwem zakładowej Solidarności dostaliśmy kilka pudeł odpadów. Były to głównie Carmeny, niepocięte i niezaopatrzone jeszcze w filtry kilkunastocentymetrowe rurki, napełnione wonnym tytoniem. Z moim niepalącym sąsiadem siedzieliśmy całymi godzinami, cięliśmy te Carmeny nożyczkami i pakowaliśmy w papier, a palący sąsiedzi dostawali swój narkotyk za darmo. Żeby jakoś normalnie to palić, trzeba było się zaopatrzyć w fifkę. Te zaś były dostępne bez kłopotów.

Akurat złapał mnie wtedy – jak się później okazało – drobny zawał (miałem 33 lata…), który leczyłem neospasminą i leżeniem w łóżku. No więc polegiwałem, babrałem się w tych Carmenach i myślałem, że pora się odzwyczaić, bo jak mnie zamkną, to będą mnie szantażować tymi papierosami. Mój wielki i bardzo dla mnie ważny przyjaciel, Zdzisław Dyzio Sierpiński, człowiek, który rozpoczął powstanie warszawskie, a po latach był – jeszcze przed Jerzym Waldorffem – jednym z inicjatorów stworzenia w Atmie muzeum Karola Szymanowskiego, opowiedział mi, jak on rzucił palenie. To proste – mówił – musisz tylko podczas palenia nie zajmować się niczym innym. Wychodzisz na balkon, czy do łazienki, zapalasz papierosa, patrzysz na niego i myślisz: Palę. Ale fajnie. Nie robię niczego, tylko palę. Palę. Palę. Zobaczysz, że rzucisz w try miga…

Tak zrobiłem. Rzeczywiście, myśl o tym, że mam wstać, odłożyć wszystko to, co akurat robię, iść na balkon i zapalić papierosa, była tak głupia, że realizację tego odkładałem na coraz później. Uświadomiłem sobie, ile bym zmarnował czasu, gdybym w ten sposób wypalił swoje 30-40 papierosów dziennie. Aż przyszedł dzień decyzji. Wypaliłem tego dnia 20 sztuk. Następnego – 10. Kolejnego – pięć. Czwartego dnia – dwa papierosy. Piątego jeden. Po tygodniu było po nałogu. Kilka dni później pan generał zrobił nam 13 grudnia 1981. W szafie w piwnicy zostało mi parę pudeł długaśnych Carmenów. Nie pamiętam już, co się z nimi potem stało, ja w każdym razie z nich już nie skorzystałem.

Od tamtej pory nie zapaliłem ani jednego papierosa. Ale często mi się śniło, że sięgam po paczkę Klubowych czy czegoś podobnego i wracam do palenia. Budziłem się przerażony, zlany potem. Teraz i to mi przeszło. Nie wiem, czy to mnie cieszy, bo to może być objaw tego, że powoli wszystko mi przechodzi. Ale największą pretensję mam do siebie nie o to, że paliłem papierosy – w końcu, jak wspomniałem, byłem na to skazany. Ale o to, że palenie rzuciłem tak późno. I o to, ile pieniędzy zmarnowałem na papierosy, podczas gdy dziś wiem, o ile ciekawiej mogłem je zmarnować na coś innego.

 

Poprzednie felietony