Maciej Pinkwart

Piękno obiektywne

 

9 grudnia 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Wciąż jeszcze więcej wiąże mnie z Zakopanem niż z Nowym Targiem, choć tu już mieszkam ponad dwadzieścia lat. Prawie codziennie przemierzam dystans z Nowego Targu do Zakopanego i w zasadzie nie ma chwili, w której na tej drodze byłbym sam. Samochody, jadące tą samą trasą w znacznej części mają rejestracje pozapodhalańskie. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie robią na ich pasażerach Tatry, które teraz w pięknej zimowej scenerii pokazują się jako majestatyczna panorama już od Szaflar. Dla kogoś, kto jedzie tu po raz pierwszy, jest to najpiękniejszy widok na świecie. Widok, który wynagradza trudy podróży, korki na zakopiance i barachło przydrożnych reklam, oferujących noclegi w sercu Tatr. Fakt, że owo serce Tatr znajduje się w Szaflarach, Białym Dunajcu, Poroninie, czy, z drugiej strony, w Kościelisku jakoś nikomu nie przeszkadza. Słowo „Tatry”, tak samo jak widok Tatr, ma dla nas wszystkich znaczenie magiczne. Na Zakopane czy górali często się pomstuje, narzeka i niemal zawsze się je i ich krytykuje. Na Tatry nie narzeka się w zasadzie wcale – bo takich palantów, którzy mają pretensje do TPN-u, że ścieżki w górach nie są wyasfaltowane ani zimą odśnieżone, a pojemniki na śmieci oraz spłukiwane toalety i automaty z coca-colą nie stoją na każdej polanie, raczej nie należy brać do rachunku.

W Zakopanem i w Tatrach byłem po raz pierwszy prawie sześćdziesiąt lat temu, ale jechałem nocą w autokarze, z którego nic nie było widać, a już na miejscu rozległego widoku też nie było, bo cały czas padał śnieg. Byliśmy ze świąteczną wycieczką z zakładu pracy mojej mamy, która nie chciała Bożego Narodzenia spędzać w domu – dwa miesiące wcześniej umarł mój Tato. Pobyt trwał trzy dni, mieszkałem w Domu Turysty i w górach byłem dwa razy – w Dolinie Kościeliskiej i na Kasprowym Wierchu, kolejką oczywiście. Może mało ambitnie, ale jak na zimę i na czternastolatka wystarczająco. Za to prowadził mnie w Tatry nie byle kto – Stefan Chałubiński, wnuk Tytusa. Ani przez myśl mi wtedy nie przeszło, że kiedyś – mimo kolosalnej różnicy wieku – się z nim zaprzyjaźnię, a nawet – z jego usilnie wyrażanej inicjatywy – będziemy po imieniu… Mimo smutnych okoliczności towarzyszących, był to pobyt bardzo szczęśliwy, bo gdy wracaliśmy wynajętym przez firmę mamy autokarem, na Rdzawce (wtedy się mówiło: na Obidowej) z pojazdu urwało się koło i samoistnie odjechało w siną dal, a myśmy zatrzymali się na pochylonej burcie tuż przy krawędzi drogi, za którą stroma łąka opadała dość ostro w dół. Przeżyliśmy. Zabraliśmy z mamą swoje rzeczy, wysiedliśmy ostrożnie i w chwilę potem zatrzymaliśmy kursowy autobus, którym szczęśliwie dojechaliśmy do rodziny w Krakowie. Zniechęciło mnie to do Zakopanego na dziesięć lat. Potem wróciłem. Pamiętam doskonale, mimo że od tamtej chwili minęło prawie pół wieku: był sierpień 1972 roku, stałem w pociągowym korytarzu przy otwartym oknie, było słoneczne popołudnie i właśnie w Szaflarach zobaczyłem Tatry. Ścisnęło mnie w gardle, mimo że ani przez moment nie spodziewałem się wtedy, że już niebawem zabiorę swoje skromne lary i penaty z Warszawy i ulokuję je pod Giewontem. Dwa lata później, w listopadzie, tarabaniłem się zdezelowaną nyską wypakowaną nielicznymi paczkami do Zakopanego, gdzie miałem zamieszkać. Eksperyment z budowaniem Gierkowskiej „drugiej Polski” na stanowisku wicedyrektora PGR w Kietrzu skończył się fiaskiem po kilku miesiącach. Mieliśmy tam dostać obszerne mieszkanie służbowe i dostaliśmy. Mieliśmy mieć wysokie zarobki i mieliśmy. Mieliśmy nieść tam światło kultury i nieśliśmy. Tylko że jak się okazało, wszystko to było zbędne. Dyrektor chciał mieć w stajni dwoje artystów z wyższym wykształceniem, żeby to dobrze wyglądało w sprawozdaniach i podczas wizyt dziennikarzy i to miało być wszystko. Mieliśmy podpisywać listę obecności i nic nie robić od siódmej do piętnastej. Nie daliśmy rady. Jedyne, co mi się udało tam osiągnąć, to zrobić prawo jazdy. Ale samochodem zacząłem jeździć dopiero osiemnaście lat później. Można więc powiedzieć, że jako kierowca byłem od razu dojrzały.

Dziś jadę z Nowego Targu do Zakopanego niemal na pamięć. Kiedyś tę trasę perkoczącym maluchem pokonywałem w dwadzieścia minut. Potem przyszły lepsze czasy i lepsze samochody, więc trasa wydłużyła się do godziny, zwłaszcza w sezonie i w czasach, gdy w Białym Dunajcu remontowano tzw. tęczowy most, a potem, w Poroninie, budowano nowoczesny ślimak, rozprowadzający drogi do Zakopanego, Bukowiny, Zębu i Nowego Targu. Teraz wszystko jest już pięknie wyremontowane i korzystam z tego, ile wlezie. A wraz ze mną milion samochodów rocznie. Więc będąc w Zakopanem umówiony na 18-tą, wyjeżdżam z Nowego Targu o 17.15 i to z duszą na ramieniu, bo coraz częściej po drodze zdarzają się remonty, stłuczki czy po prostu okazjonalny tłok. W sezonie na dojazd liczę co najmniej półtorej godziny.

Ale już się przyzwyczaiłem i nie irytuje mnie tak jak dawniej to, że wyprzedzają mnie rowerzyści, szybcy piechurzy i obszczekujące mnie psy. Im wolniej jadę, tym dłużej mogę się zachwycać pięknem Tatr, które widzę na horyzoncie. Świadomość, że się mimo wszystko do nich przybliżam, też jest budująca, choć teraz przybliżam się i wolniej, i – by tak rzec paradoksalnie – dalej, niż kiedyś. Dawno, dawno temu mój nieżyjący już teść, w czasach gdy miał może ze dwadzieścia lat mniej, niż ja teraz, nie mógł się nadziwić moim pasjom górskim.

- Że ci się chce tam ciągle chodzić? I po co się tak męczyć? Z dołu też pięknie to wszystko wygląda…

Nie rozumiałem, jak to możliwe, że ktoś mieszkający u stóp Tatr, nie garnie się do nich co tydzień, kiedy tylko ma czas. Nie przychodziło mi do głowy, że można nie mieć na to sił, zdrowia czy czasu. Dziś nie musi mi przychodzić do głowy – ja to już wiem.

Ale także wiem i to, że istnieje coś takiego, jak piękno obiektywne, które można podziwiać bez względu na to, jak blisko i jak bezpośrednio się z nim stykamy. Tatry przecież są piękne, groźne, wzniosłe i kochane przez nas bez względu na to, czy jesteśmy na Gerlachu, czy na Sarniej Skale, czy myślimy o nich w Zakopanem, w Nowym Targu czy w Gdyni, czy widać je z naszego balkonu, czy też ukrywają się w gęstych chmurach, czy wreszcie jesteśmy taternikami, turystami, narciarzami czy też czytaliśmy o nich tylko w powieściach dawnych czy współczesnych pisarzy. Ba! Piękno obiektywne jest poniekąd ważniejsze od subiektywnego, podziwianego twarzą w twarz. Czyż nie kochaliśmy się w Sophie Loren, Brigitte Bardot, Kalinie Jędrusik czy mutatis mutandis Natalii Siwiec? Czyż nie kochamy się nadal w głębi serca w paniach/panach, z którymi byliśmy związani kiedyś, kiedy byliśmy piękni i młodzi, albo tylko młodzi, albo tylko piękni? Czyż nie kochamy zorzy polarnej nad Tromsø, zwierząt w Serengeti i skalnych łuków na plaży marokańskiej Legziry, choć albo tam jeszcze nie dojechaliśmy, albo już tam byliśmy i nigdy nie wrócimy? Czyż nie będziemy nadal kochać Tatr, podziwiać błękitu wiosennych goryczek, zgrabności kozic, zamyślonego smutku Zielonego Stawu i groźnego piękna Wysokiej, choć będziemy o tym myśleć tylko z perspektywy korka na zakopiance? Bo tak jak piękno, tak samo i miłość może mieć wymiar obiektywny i choć jest ona także poniekąd platoniczna, to nic nie umniejsza temperatury tego uczucia.

A odpowiednia temperatura o tej porze roku jest niewątpliwie najważniejsza.

 

 

Poprzednie felietony