Maciej Pinkwart

Emerytura z licencją na zabijanie

 

28 października 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Mówi się, że starzy ludzie są zapatrzeni w przeszłość i klasa rządząca Polski potwierdza tę opinię. Kołomyja z obroną polskich granic przed hordami terrorystów, przebranych za dzieci, kobiety w ciąży, umierających z zimna mężczyzn czy zwłoki imigrantów mogłaby w zasadzie rozgrywać się w XIX czy XX wieku, gdyby nie to, że wtedy albo nie mieliśmy tej granicy, albo była ona w jeszcze gorszych lasach czy błotach i nikt jej nie pilnował, bo wszystkim było wszystko jedno, czy ktoś ze Wschodu do nas imigruje, jako że sami przeważnie emigrowaliśmy na Zachód. Stawianie pięciometrowego muru w lasach i bagnach oraz zapewne w nurcie granicznego Bugu jest tak absurdalne, jak zawracanie Wisły kijkiem, ale przecież nie o to chodzi, by złapać króliczka, tylko by gonić go: jednotrzeciowy elektorat PiS będzie zachwycony, że jego ukochana władza daje odpór agresorom, Putinowi i Łukaszence (wspomaganym przez te cholerne Niemry Angelę Merkel i Ursulę von der Leyen), którzy używają nie jedzących świń islamistów-zoofilów by atakować Polskę i naszą świętą wiarę katolicką. Nikt, nie jedzący świń, nie ma prawa do wstępu na ziemie polskie. Tak więc Jarosław Kaczyński, broniąc Polski przed najazdem Hunnów (elektorat będzie to wymawiał przez ce-cha i jot) z Białorusi, będzie nowym marszałkiem Piłsudskim i księdzem Skorupką w jednym i zrobi nam nowy cud nad Wisłą, Bugiem i Białowieżą, wszystkich imigrantów wykończy, opozycję wygoni i znów będziemy sami u siebie ze swoimi. Jest emerytem, ale nader czynnym, bo do skromnego stypendium ZUS dorabia pensją posła, wicepremiera i prezesa partii. Ciężko zarabia na chleb, wino, whiskas i żwirek do kuwety. No i ma licencję na wszystkie decyzje, bo wszystkie zaaprobują jego towarzysze i jego elektorat. To – pewno prezes jest tego świadomy – wcale nie jest wielkie szczęście. W samotne, bezsenne noce, spędzane na przeglądaniu teczek z hakami na przemian z oglądaniem walk wrestlingowych, muszą pojawiać się cienie zmarłych z zimna ludzi, wyglądające zza krzaków na granicy z Białorusią.

Zostawmy jednak stare żubry w ich nowogrodzkim mateczniku, gdzie na szczęście nie rozstrzygają się losy świata, tylko co najwyżej europejskiej potęgi średniej wielkości, której przyszłość już coraz mniej obchodzi ów świat, a przyszłość tę mają w nosie nawet polskie partie opozycyjne - i zajmijmy się sprawą ważniejszą, a w każdym razie bardziej nowoczesną. Oczywiście, nie odpuszczajmy i nie mówmy sobie: co za świat, czas umierać. Weźmy się w garść i powiedzmy sobie głośno: nie, nie czas umierać.

Zwłaszcza teraz, kiedy na ekrany kin weszła dwudziesta piąta część przygód agenta 007, nosząca właśnie tytuł Nie czas umierać. Jarosław Kaczyński ze swymi poddanymi walczy z irackimi dziećmi aby ratować swoją podupadającą władzę, a James Bond jak zwykle ratuje świat, walcząc z niejakim Safinem (przez ef, a nie przez es), dysponującym nanotechnologią, ale w ogóle trochę mało wiarygodnym jako superprzestępca, no może jedynie jego interesujące imię – Lucyfer  - powoduje, że trochę się go boimy. Lucek jednak nie jest w stanie przesłonić nam faktu, że mamy do czynienia z zestawem schematów, który z Bonda uczyniły topos kultury światowej. Bond nie klnie, ubiera się elegancko i nawet jak przysypia z kolejnymi panienkami, to nie dyszy przy licznych zapewne orgazmach, a pościel zostaje tylko lekko pognieciona. Przygody agenta Jej Królewskiej Mości, istniejące na ekranach świata od 1962 roku, w Polsce Ludowej były niedostępne, właściwie nie wiadomo dlaczego. Choć niekiedy wydawało się, że przeciwnikiem Bonda, reprezentującego tzw. wolny świat, jest Związek Radziecki, to w ostatecznej rozgrywce okazywało się, że radzieccy towarzysze sprzymierzają się z Bondem w walce z ponadustrojowym złem. Znamy to i dziś – w retoryce agent atakuje Kreml, a pod kołdrą z nim współpracuje. Kochaliśmy Bonda nie za to, że był dzielnym kowbojem z wszystkomogącym zegarkiem, strzelającymi papierosami i laserem w pasku od spodni – czy co tam mu zaoferowała technologia brytyjska, rozwijana przez poczciwego Q, tylko dlatego, że miał to, czego nie mieliśmy i nie mogliśmy mieć my: doskonale skrojone garnitury, pieniądze bez ograniczeń, podróże w egzotyczne miejsca, piękne dziewczyny, wódkę z martini, wstrząśniętą, nie mieszaną, samochód Aston Martin DB5, pistolet Walther PPK oraz inne sprzęty, przy pomocy których osiągał to co chciał. A więc samo sedno męskich marzeń: bić się, dobrze sprawdzać się w pracy i w domu, mieć furę kasy, kochać się z pięknymi kobietami, być bezkarnym i zawsze wygrywać.

Kobiety w filmach o Bondzie są piękne, młode (to nie zawsze!) i albo dziecięco naiwne, albo podstępne, grające na kilka frontów. Rola dziewczyny Bonda to – wydaje się – spełnienie marzeń aktorki. Ale czy to pomaga w karierze i w pozostawaniu na dłużej w pamięci widzów? Oglądałem wszystkie Bondy, i to wielokrotnie i z nazwiska zapamiętałem tylko trzy aktorki: Ursulę Andress z filmu Dr No – bo była pierwszą dziewczyną Bonda i w purytańskim świecie Hollywood (tak!) pierwsza występowała w skąpym bikini, Izabelę Skorupko z filmu GoldenEye – bo była Polką i Judi Dench, bo była M. - najlepszą szefową MI6, jaką miał Bond. Jakby jednak nie patrzeć, wobec dzisiejszych zasad poprawności politycznej, MeToo, Black Lives Matter, ekologii i innych elementów, które jak się wydaje emituje w powietrze naszej planety złowroga organizacja Spectre - Bond popełnia wszystkie grzechy główne i kilka pobocznych. Kobiety są kobietami i starają się wyglądać pięknie, co już samo w sobie jest karygodne, mężczyźni mają pieniądze i są dobrze ubrani, co jest okropne, główny bohater nie ma łupieżu na marynarce, ciągle tam latają samolotami, co pociąga za sobą szalony ślad węglowy, w dodatku piją wysokoprocentowe alkohole i nikt nie wręcza im mandatów ani za prowadzenie pod wpływem, ani za zbyt szybką jazdę, nie mówiąc już o niewłaściwym parkowaniu. I w dodatku są wciąż idolami i wzorcami dla młodzieży, a ani nie chodzą do kościoła, ani nie pielęgnują cnót niewieścich, ani nie pałają skrajną nienawiścią do Rosji, Niemiec i Luksemburga. Co więcej – są i będą elementami kultury ogólnoświatowej, czy to nam się podoba czy nie. Formuła powitalna My name is Bond, James Bond zostanie z nami na zawsze. James, nie Jarosław.

Nie pora umierać to podobno ostatni film z Danielem Craigiem jako agentem 007. Nie wiemy oczywiście, jaki będzie kolejny odcinek serii i kto zostanie następcą Craiga. Pogłoski, że będzie to Patryk Jaki należy zdecydowanie odrzucić. Słyszy się, że zgodnie z obecnymi tendencjami w światowej polityce kulturalnej nowy Bond będzie czarnoskóry, będzie kobietą, będzie Żydem, będzie pochodził z Azji i będzie gejem.

Możliwa także jest jeszcze jedna zmiana w koncepcji serii przygód Bonda. Oto w ostatnich dniach w narracji polskiego rządu ujawniono, że złowroga organizacja „Spectre”, czyli „Widmo” przepoczwarzyła się i występuje pod pseudonimem „Unia Europejska”, a także przykłada najbardziej praworządnemu krajowi na świecie, czyli Polsce, pistolet do głowy. Być może jest to nawet pistolet beretta. Polska, jako kraj doświadczony w bojach z wyznawcami „Manifestu Komunistycznego”, który jak wiadomo rozpoczyna się słowami „Widmo krąży po Europie” jest szczególnie predestynowana do tego, by wyłonić z siebie bohatera, który przystąpi do boju z siłami zła, jakie zagnieździły się w Brukseli i Strasburgu. Do castingu na rolę agenta 007 przystępują Mateusz Morawiecki i Zbigniew Ziobro, agenta Q zagra dostarczyciel przeciwpancernych peleryn w kolorach patriotycznych, Joachim Brudziński, dziewczynę Bonda zagra Beata Kempa, zaś szef wszystkich szefów, czyli M. pozostanie jak zwykle tylko skromnym, szeregowym posłem.

 

 

Poprzednie felietony