Maciej Pinkwart

Oziębła, z przeproszeniem, Anka

 

29 lipca 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Zbliża się koniec lipca i znów przypominamy sobie o tym, że od świętej Anki zaczynają się znów chłodne wieczory i ranki. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinienem tak powiedzieć, bo święta Anka – o ile wiadomo – była kobietą, a na kobietę nie wolno powiedzieć niczego złego. Dobrego zresztą też: to pierwsze może zostać przyjęte jako przejaw mizoginizmu, to drugie może mnie zalać hejtem ze strony ruchu metoo. Nie wolno kobiety pocałować w rękę (wolno tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale wiąże się to z niebezpieczeństwem wyrwania jej ramienia ze stawu lub przyciągnięcia do parteru), nie wolno się za nią obejrzeć, a już nie daj Boże powiedzieć komplementu, czy w ogóle w jakikolwiek sposób przejawić zainteresowania faktem, że jest kobietą. Ani błysk w oku, ani ogień pożądania, ani uznanie dla figury, ubrania lub rozebrania – nic. W ogóle zauważanie różnicy płci jest, zdaje się, zabronione. Stanisław Ignacy Witkiewicz już w latach międzywojennych zauważył, że słowo kobieta nic nie znaczy – wprowadzał więc kategorię kobiet demonicznych, kobiet zwyczajnych, zakopianek i zakopiańczyczek, a przede wszystkim – kobietonów, stanowiących zapewne efekt mutacji genetycznej, w której liczba chromosomów X i Y jest na tyle równa, na ile potrzeba, by wyszła z tego niewiasta z siłą fizyczną Mariusza Pudzianowskiego, urodą buldoga francuskiego, wdziękiem Joachima Brudzińskiego oraz intelektem Janusza Kowalskiego.

Witkacemu było łatwo, bo mógł żonglować między tworzonymi przez siebie neologizmami w czasach, gdy intelektualiści o przeciwstawnych poglądach toczyli spory na łamach najpoczytniejszych gazet, no i nie było Michała Rachonia, Moniki Olejnik i Marka Suskiego. Dziś najgorzej mają użytkownicy zachodnich języków: po angielsku, niemiecku, włosku, hiszpańsku słowo „człowiek” oznacza również „mężczyznę”. Tego już nie skomentuję.

Oczywiście przejawy dyskryminacji kobiet, które stanowią w zmaskulinizowanym świecie widoczną większość, podobnie jak przejawy dyskryminacji mniejszości etnicznych – żeby nie powiedzieć: rasowych, religijnych, seksualnych czy kulturowych są nie do akceptacji we współczesnym świecie, zwłaszcza, że ten świat bardzo się zmniejszył dzięki boeingom i airbusom, podróżujemy coraz więcej i swoje nawet ugruntowane rodzinnie czy kulturowo poglądy lepiej jest trzymać w domowej szafie i nie zabierać ich z sobą na wakacje. Spróbujmy powiedzieć coś o czarnuchach, małpach i bananach w centrum Nairobi, podzielić się swoją opinią o bezbożnych Arabach na rynku w Marrakeszu czy przejawić nienawiść do homoseksualistów w gejowskim klubie w Brukseli… Jeden z polonistów na UJ, słuchając dyskusji na którymś z moich spotkań autorskich w Krakowie, lżył pod nosem co bardziej krewkich polemistów, mrucząc tu są same Żydy, tfu! Wyobraziłem sobie go w centrum Tel Awiwu i reakcję jakiegoś tamtejszego obywatela, rodem z Nalewek:

- Nu, a kto ja mam być w Tel Awiwie? Kazachstańczyk?

Ale owe ze wszech miar słuszne przejawy walki z dyskryminacją mają swoje ciemne, też apartheidowe strony, a ruch Black Lives Matter w efekcie z pewnością wywoła przegięcie w stronę ruchu White Lives Matter. Dziś niektóre działania kulturowe, społeczne czy nawet polityczne zakładają wprowadzenie co najmniej parytetu, jeśli nie przewagi dyskryminowanych dotąd grup mniejszościowych we władzach rozmaitych organizacji. Amerykańska Akademia Filmowa, konferansjerzy na festiwalach, reprezentacje sportowe, tematyka filmów czy książek – we wszystkim tym musi być więcej kobiet, więcej niebiałych, więcej nienormatywnych seksualnie, więcej Żydów czy imigrantów… To też jest apartheid, tylko à rebours: wybieramy kobiety nie dlatego, że są kompetentne, tylko dlatego, że są kobietami, kolorowych nie dlatego, że są zdolni tylko dlatego, że nie biali, homoseksualistów nie dlatego, że kulturalni, tylko dlatego, że są gejami i lesbijkami. Przypomina mi to księgowość towarzysza Gomułki, który zestawiał skład PRL-owskiego Sejmu tak, by odzwierciedlał skład społeczny kraju: tyle-a-tyle górników, tyle-a-tyle rolników, tyle-a-tyle prządek w wieku 40 lat…

Wszelka sztuczność w sprawach społecznych bywa, jak to się brzydko mówi – przeciwskuteczna. Obamę wybrano na prezydenta nie dlatego, że był Murzynem, Trumpa nie dlatego, że był mądry, a Łukaszenkę nie dlatego, że wygrał wybory. Zaś Maria Curie-Skłodowska, Wisława Szymborska i Olga Tokarczuk dostały Nobla nie dlatego, że były niezwykle kobiece – choć podobno były. Ale, z drugiej strony – Ewę Wachowicz wybrano na miss Polski nie dlatego, że umiała świetnie gotować, a Dodę podziwiamy nie dlatego, że śpiewa, tylko mimo tego.

Może lepiej dać sobie spokój ze sprawami urzędowego dekretowania kwestii, związanych z takimi czy innymi właściwościami naszych płci, cech fizycznych czy upodobań – to się nigdy nie uda. I nie ma takiej potrzeby: natura rozwiązuje takie sprawy przy pomocy genetyki, zwyczaju czy eksperymentów społeczno-przyrodniczych. Pszczoły czy mrówki budują swoje społeczności nie na podstawie dekretów czy ustaw, tylko dlatego, że to pomaga im przetrwać i się rozmnożyć. Tygrys, mimo intensywnej propagandy nie stanie się wegetarianinem, zaś królik nie będzie się żywił wieprzowiną ani pił wina – i nie potrzeba do tego żadnych przepisów ani świętych ksiąg.

Naturalnie, wobec faktu, że nadal jeszcze rozmnażamy się głównie przez połączenie komórek żeńskich i męskich, a partenogeneza spotyka się raczej wyjątkowo – przeciwieństwa płci, jak to przeciwieństwa – wciąż się przyciągają, a to przyciąganie jest wprost proporcjonalne do atrakcyjności, którą pielęgnują wszystkie zdrowe zwierzęta, w tym człowiek. Różnica zoologiczna polega na tym, że zwierzęta z kwestii płci nie robią ani tabu, ani religii, ani programów szkolnych.

Poczynania niektórych polityków i partyjnych moralizatorów opierają się na dwóch błędnych przekonaniach: po pierwsze, że mandat wyborczy czy też partyjna nominacja dają im asumpt do tego, by nas nie tylko pouczać, ale i za nas decydować nawet w całkiem intymnych sprawach. Po drugie – że człowiek stanowi najwyżej rozwiniętą istotę na ziemi, jest obdarzony specjalnymi pełnomocnictwami od Stwórcy i z tego tytułu ma oczywistą wyższość nad innymi stworzeniami. Z pierwszym przekonaniem nie warto polemizować, bo partyjniactwo jest chorobą nieuleczalną w warunkach pozawyborczych. Co do drugiego – winę za jego upowszechnienie ponosi nie kto inny, jak Karol Darwin, którego dzieło O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt interpretowane jest w ten sposób, że poprzez kolejne pokolenia rozmaite gatunki zwierząt ewoluują tak, że każde następne jest lepiej przystosowane do życia, rozwija w sobie coraz doskonalsze cechy i tak powstaje człowiek.

Niestety, bardziej błędny od tego przeświadczenia jest tylko kreacjonizm, zakładający, że Stwórca wykreował wszystkie gatunki od początku, powołując do życia po parze wszystkich zwierząt. Część przetrwała do dziś, część została skazana na wygubienie. I niejako po tych licznych próbach (czy można w przypadku Stwórcy mówić o próbach i błędach?) powstał gatunek najdoskonalszy i jedyny obdarzony duszą – czyli ty, ja i minister Przemysław Czarnek. Tymczasem naprawdę o przebiegu procesu ewolucji decyduje najzwyczajniejszy przypadek, a dokładniej – kolejne błędy w mutacjach naszego genomu, który nie zawsze stanowi wierną kopię genomu naszych rodziców. Ryzyko, a właściwie nawet konieczność błędów zwiększa jeszcze fakt, iż nasz genom tworzy się z połączenia 23 par chromosomów od mamusi i tatusia – spośród których jedna para to chromosomy determinujące płeć. Każdy podział komórek powoduje skopiowanie genomu, połączenie komórek rozrodczych łączy dwa zestawy chromosomów. Okazji do powstawania błędów jest więc mnóstwo. Błędy uniemożliwiające przeżycie czy ograniczające bytowanie organizmu nie utrwalają się, bo komórka czy organizm ginie lub się nie powiela. Te mutacje, które dla przeżycia i rozmnożenia się są obojętne lub korzystne – przechodzą w następne pokolenia. Ale dla każdego etapu ewolucji, dla każdego z miliardów gatunków co innego może być ważne, optymalne czy najlepsze. Człowiek – to niewątpliwie brzmi dumnie, rozwinęła się nam inteligencja, stworzyliśmy język, kulturę, tradycję, historię oraz Prawo i Sprawiedliwość. Ale taki na przykład jerzyk alpejski potrafi latać bez przerwy przez trzy lata, chyba że po 200 dniach ląduje, by zbudować gniazdo i wysiedzieć pisklęta. Człowiek jest według jerzyka znacznie gorzej przystosowany do latania. Żyrafa jest niewątpliwie najlepiej na świecie przystosowana do zjadania liści z wysokich na kilka metrów drzew – pokażcie żyrafie człowieka, który to potrafi! No, a taki słoń – przecież wyśmieje każdego człowieka, patrząc na jego nos, którym ani wody nie naczerpie, ani się nie poczochra po grzbiecie – no, gdzież człowiekowi do słonia! Krokodyl, mimo nieszczególnego wyglądu i kiepskiego środowiska, w którym żyje, okazał się dzielniejszy od dinozaurów, bo przetrwał i uderzenie planetoidy, i kilka zlodowaceń czy ociepleń klimatu, wojnę secesyjną i prezydenturę Donalda Trumpa, stosując metodę najciekawszą może dla naszych polityków: jego przodkowie pojawili się jakieś 250 milionów lat temu, po czym 83 miliony lat temu krokodyl zablokował wszystkie zmiany genetyczne i od tego czasu się nie zmienia i ma się dobrze, będąc najlepiej przystosowanym do życia w błocie, w wodzie, w rozmaitych klimatach i ustrojach. Jest krokodyl poza tym dalekim kuzynem archozaurów wszelkiego typu, czyli na przykład tyranozaura i kury.

Odporność na zmiany, zachodzące w otaczającym świecie cechuje także tajemniczy kontynent Gondwana, w jaki zmieniło się polskie Ministerstwo Nauki i Oświaty. Zalecenie, by kobiety powróciły do pielęgnowania cnót niewieścich stwarza nie tylko nowy rynek pracy dla zawodowych producentów tamburków i pasów cnoty (a także, w konsekwencji, dla wykwalifikowanych ślusarzy), lecz rozwija w nas tęsknoty do zasad wychowania niewiast różnej płci, które to zasady reprezentowane są przez trzy litery K. Resort ministra Czarnka zapewne nawiązuje do wiekopomnej myśli cesarza Wilhelma II, zalecającego kobietom skoncentrowanie się na dzieciach, kuchni i kościele, czyli Kinder, Kühe und Kirche. Jednak, ponieważ jest to zanotowane w języku Angeli Merkel, Karola Marksa, Donalda Tuska i Agaty Kornhauser-Dudowej – towarzyszom partyjnym pana ministra skojarzy się być może nieco lepiej w nawiązaniu do znajomych pana prezydenta Donalda Trumpa, dla których KKK oznacza mającą w kręgach prawicy dobre notowania organizacją Ku Klux Klan.

 

Poprzednie felietony