Maciej Pinkwart

Gra w schowanego

 

Tutaj wersja video na YouTube

 

 

 

Oczywiście, jeśli ktoś myśli,  że Jarosław Kaczyński ostatnio zniknął ze sceny dlatego, że pakuje walizki i podmiejskimi kanałami ze swojej piwnicy na Żoliborzu już wynosi akta, kuwetę i karmę w kierunku Azji i Węgier – to się myli. Antoniego Macierewicza też na razie specjalnie nie widać, ale nie dlatego, że już trwale przebywa na Białorusi, czy w swoim ukochanym Smoleńsku, tylko myszkuje po najgłębszej prowincji. Zbigniew Ziobro pokazał się ostatnio, aktywizując się tylko w sprawie ułaskawionego przez prezydenta pedofila, co nie znaczy, że w zaciszu gabinetu nie próbuje dokonać kolejnych retuszy personalnych w sądach w nadziei, że nie skażą go za to, jak kieruje swoim resortem. Ministra zdrowia też specjalnie nie widać, a już na pewno nie skrytykował pana Dudy za jego manifest antyszczepionkowy, ani też nie sprzeciwił się bajeczkom premiera Morawieckiego o tym, że koronawirus już nam nie groźny, ale to nieprawda, że minister w przebraniu Janosika zaszył się pod Gubałówką, w tym straganie, w którym kupował przyłbice oscypkowe. Nieprawdą jest także, iż pani Beata Szydło, europosłanka, przez tłumacza prowadzi w Brukseli rozmowy z delegacją Portugalii w sprawie uzyskania azylu w żeńskim klasztorze koło Fatimy. Oni wszyscy po prostu grają teraz w schowanego, by zejść z oczu ludziom, którym jeszcze nie zdążyli swoją kwiecistą wymową kampanijną napluć w twarz i mają nadzieję, że te wahające się siedem procent elektoratu uwierzy, że od początku drugiej kadencji pana Dudy Polska stanie się krajem mlekiem, miodem i berbeluchą płynącym, a nowo wybrany stary prezydent dotrzyma wszystkich obietnic, w tym tej, że będzie budował jedność wśród Polaków, bo przecież jest prezydentem nas wszystkich. To jest prawda, do której możemy dojechać milionem polskich samochodów elektrycznych obwodnicami polskich miast, prosto do stu tysięcy tanich mieszkań kupionych za umorzone kredyty we frankach.

Tę zabawę w schowanego znamy już od lat, ze wszystkich kampanii wyborczych PiS-u. Oczywiście, nic nie przebije obłudy Jarosława Kaczyńskiego, który kandydując na prezydenta w 2010 r., tuż po tragedii smoleńskiej wygłaszał z telepromptera orację do przyjaciół Moskali. Putin aż się popłakał, ze śmiechu, Kaczyński prezydentem nie został, a dziennikarze przez jakiś czas pisali, że może ta ówczesna deklaracja sympatii do Rosji była jedynym momentem, w którym prezes PiS pokazał się bez maski. Te wszystkie zabawy, służące do ukrywania drugiego końca sznurków, przymocowanych do makiety głównego kandydata prezydenckiego to element taktyki wojennej, znanej jako kamuflaż. Z dwojga złego wolę, żeby pan Kaczyński nie był widoczny ani słyszalny (z nadzieją na utrwalenie się tej tendencji), niż miałby się z ekranu do nas uśmiechać (w tym miejscu chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich stomatologów na Żoliborzu!). Od tego wolę nawet, jak cieniutko pokrzykuje o zdradzieckich mordach, kanaliach i chamskiej hołocie.

Uśmiech stomatologiczny pojawia się czasem na twarzy kandydata Dudy, zwłaszcza kiedy żartuje, że doprowadzi do pojednania skłóconych Polaków i że jako prezydent nie będzie nikogo wykluczał z procesu budowania dobrej Polski. Ale w takiej roli nie zdołał się długo utrzymać – co zresztą jest charakterystyczne dla aktorów źle obsadzonych, grających przeciw swojemu emploi, a w dodatku nie mających ani dobrej pamięci, ani umiejętności improwizacji, a więc gubiącym się bez suflera. Pan Duda pod koniec kampanii przestał udawać dobrego wujka rozdającego cukierki i namawiającego rodzinę do zgody, tylko poszedł za echem wyzwisk pod adresem chamskiej hołoty i opowiadał o tym, że Polska ma być dla ludu, a nie dla salonów, Warszawki, Krakówka czy innej elity, której przedstawiciele wysysają krew robotniczo-chłopską i albo sami kradną, albo kraść pozwalają, jak rządy poprzedniej ekipy, przez tę elitę sterowanej. No, fakt, obecna ekipa przez elitę sterowana nie jest. Tym poziomem polemiki kandydat Duda udowodnił dwie rzeczy: że oto chce zostać prezydentem na poprzednie pięć lat, a nie na kolejne pięć oraz to, że narciarzem jest doprawdy znakomitym: nikt tak jak on nie potrafi wykonać intelektualnego biegu zjazdowego, który w języku elity (angielskiej) nazywa się downhill.

Wygrana Rafała Trzaskowskiego nie będzie zupełną katastrofą dla PiS-u, bo prezydenta co prawda nie można odwołać telefonem z Nowogrodzkiej, ale można nie przyjąć jego przysięgi – a Zgromadzenie Narodowe zwołuje pani marszałek Witek. A jak nie zwoła? Bo na przykład wyjdzie spośród oscypków pan minister Szumowski i opowie nam, że zaraza zaatakowała ponownie i przykro nam, ale trzeba jednak ogłosić ten stan wyjątkowy, którego domagała się opozycja, co zamrozi istniejące polityczne status quo na bliżej nieokreślony czas. Czyli prezydentem pozostanie dotychczasowy prezydent, zaprzysiężony kiedyś, a jakże, na Konstytucję, choć pewno z palcami skrzyżowanymi z tyłu. A potem pójdziemy na kwarantannę i ani ulica, ani zagranica nam nie pomoże, a jedynymi w pełni zatrudnionymi, prócz wojska, policji i tajniaków będą drukarze w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, produkujący pięćset plusy, trzynastki i czternastki oraz karty wyborcze do głosowania w sprawie impeachmentu Rafała Trzaskowskiego. Głosowanie przeprowadzi korespondencyjnie minister Sasin.

Ale dość tych żartów i złośliwości, bo sprawa jest poważna. Skorzystajmy z szansy, jaką są wybory – bo 12 lipca 2020 dokonujemy wyboru między Polską europejską i nowoczesną a smutnym Disneylandem z orwellowskiego Roku 1984.

 

9 lipca 2020

 Poprzedni felieton

Inne komentarze