Maciej Pinkwart

Jazzowy Dzień Ojca

 

Tutaj wersja video na YouTube

 

 

 

Jako dzieciak do jazzu miałem stosunek umiarkowanie pozytywny, choć nie wziął się on z jakiegoś dobrego kontaktu z tą muzyką, tylko właśnie z braku kontaktu. No i na złość mojemu Ojcu. Z  początkiem sierpnia 1956 r. pojechaliśmy z rodzicami we trójkę do Sopotu. Zamieszkaliśmy w samym centrum, przy Monciaku, gdzie ukochany brat mojej Mamy, Zdzisław Lublin, mieszkał z żoną i starszym od mnie o trzy lata synem, moim kuzynem Wojtkiem. Za kilka dni miał rozpocząć się pierwszy w Polsce festiwal jazzowy, przez wielu odbierany jako symbol nadchodzącej odwilży politycznej. Całe miasto było oklejone plakatami, atmosfera była niezwykła, po ulicach przeciągały pochody kolorowo ubranych ludzi i z każdego zakątka słychać było porywającą muzykę, która podobała mi się szalenie. Potem dowiedziałem się, że tym, co mnie najbardziej urzekło, był dixieland, ale i eksperymenty w stylu cool były dla mnie bardzo interesujące. Naturalnie, to co słyszałem to były tylko odgłosy odbywających się niedaleko prób, może też reklamowe przemarsze po ulicach.

- Fuj! – skrzywił się Tato, członek zarządu Warszawskiego Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia” – nie będziemy słuchać tej murzyńskiej muzyki – dodał, zamykając okno. O poprawności politycznej nikt wtedy nie słyszał i sprawy nazywano po imieniu. Murzyn był Murzynem, Cygan Cyganem, a Kaszub Polakiem.

- Okropne – powiedziała Mama, śpiewająca w gimnazjalnym chórze u krakowskich Sióstr Urszulanek w sopranach. Zawsze zgadzała się z opinią Ojca.

- Ale może pójdziemy chociaż na jeden koncert – wtrąciłem nieśmiało – a jak wy nie chcecie, to może wujek Zdzisek mnie weźmie, z Wojtkiem.

- Nie wtrącaj się! – standardowo powiedziała Mama.

- Wykluczone – zadecydował Tato – dziecko nie może sobie psuć słuchu takim czymś. W ogóle nie rozumiem, jak oni mogli do tego dopuścić.

- Ale on już i tak nie ma słuchu – dodała Mama. Nie zrozumiałem, czy było to poparcie dla opinii Ojca, czy delikatna opozycja.

Udałem się po protekcję do wujka licząc na to, że jakoś wyjedna tę zgodę u Mamy, w ostateczności uciekniemy razem. Bardzo reklamowane były występy zespołu „Melomani”, to właśnie oni grali dixielandy i sextet Krzysztofa Komedy, na który zwróciłem uwagę, bo właśnie rozpocząłem naukę angielskiego i przetłumaczyłem sobie tytuł jednego z zapowiadanych utworów: Blues in the Closet. Dopiero potem ktoś mi powiedział, że to wcale nie znaczyło tego, co myślałem. Koncert miał prowadzić Leopold Tyrmand, o którym się dowiedziałem, że rok wcześniej wydał bestselerową powieść Zły. Powieści nie znałem, nie wiedziałem też, co to znaczy bestseller.

Festiwal zaczynał się oficjalnie 6 sierpnia 1956. Miałem się urwać na koncert w drugim dniu imprezy. Ale nic z tego nie wyszło. 4 sierpnia, na sopockiej plaży użądliła mnie pszczoła. Dostałem gorączki, mało nie umarłem (tak się przynajmniej czułem), festiwal przeleciał mi koło nosa i przez długi czas miałem alergię na Sopot.

Tymczasem jazz zaczął jakoś przebijać się do programów Polskiego Radia, które co wieczór włączali mi Rodzice, żebym lepiej zasypiał, podczas gdy oni zamykali się w kuchni i rozmawiali o tym, o czym nie powinienem słyszeć. Jeśli radio nie grało, mówili po francusku, bo drzwi były z dykty i wszystko było słychać. Jeśli grało, to słuchałem jazzu, a jak nie było jazzu, to zespołu „Mazowsze” i Marty Mirskiej. Usiłowałem też śpiewać, ale tego moi rodzice już nie wytrzymywali. Słuchu nie miałem, ale głosu jeszcze bardziej. Raz w tygodniu był w radiu Teatr „Eterek” Jeremiego Przybory, czego słuchałem namiętnie, tylko nie wiedziałem, kim są te panie Eterki, które miały ten teatr.

W milanowskim liceum muzyka była cenionym wysoko przedmiotem. Z chóru wywalili mnie po pierwszej próbie, ale na wszystkie organizowane w szkole koncerty oczywiście chodziłem, zwłaszcza, że było to w ramach lekcji. Chopin, Mozart, lżejsze arie operowe, czasem jakieś sentymenty o Warszawie… Mogłem mieć wtedy 15-16 lat, w każdym razie byłem w klasie przedmaturalnej, może rok wcześniej, kiedy zapowiedzieli koncert jazzowy. Byłem już w tym oblatany okropnie, bo od ósmej klasy, czyli pierwszej licealnej, występowałem w szkolnym kabarecie, dla którego pisywałem i czasem wygłaszałem różne tekściki, a nawet kilkakrotnie dopuszczono mnie do tego, żebym grał na perkusji. Głównie jednak brałem w tym udział z uwagi na jedną Elę z klasy maturalnej, która pięknie śpiewała I’m sorry z repertuaru Brendy Lee, oczywiście nie zauważając mnie wcale, bodaj nawet nie wiedząc o moim istnieniu. Nie plagiatuję tu stosownego fragmentu filmu To właśnie miłość, bo Hugh Grant miał wtedy dopiero cztery lata, ale sprawy nieszczęśliwej miłości nie mają wieku. A jazzu słuchaliśmy z płyt w przerwach prób naszego zespołu, bo kierujący nim nauczyciel dbał o to, żebyśmy byli na bieżąco w nowoczesnej muzyce. Uczył wuefu. Czasem słuchaliśmy też utworów z „Warszawskiej Jesieni”, ale jakoś nikt z nas nie był tym zachwycony. Szef naszego kabaretu parę razy załatwił nam wejściówki na koncerty w ramach festiwalu „Jazz Jamboree”.

No więc kiedy w piękny wiosenny dzień zapowiedziano koncert jazzowy, poszliśmy tam tłumnie. Było koło południa i wydawało mi się, że to nienajlepsza pora na jazz. Ale nie było wyboru. Nie pamiętam wszystkich występujących, tylko pianistę. Z dwóch powodów: po pierwsze – siedziałem najbliżej fortepianu i wszystko doskonale słyszałem i widziałem. Było kilka standardów i dość dużo cool-jazzu. Poprzedniego dnia lało, muzycy chyba przyjechali pociągiem i dotarli na piechotę po kiepskiej drodze na ul. Piasta, gdzie mieści się milanowskie liceum. Andrzej Trzaskowski miał okropnie ubłocone buty i strasznie mi to przeszkadzało w odbiorze muzyki. Wreszcie zamknąłem oczy i było lepiej. Mama słusznie mówiła, że nie mam słuchu ani głosu, ale wzrok miałem dobry i do dziś go widzę. Był dla mnie zawsze fantastycznym pianistą, gigantem światowego jazzu, głównym – obok „Dudusia” Matuszkiewicza – filarem zespołu „Melomani”, współtwórcą festiwalu „Jazz na Kalatówkach” i człowiekiem o zabłoconych butach.

Nigdy nie poznałem go osobiście. Z plejady muzyków, których przez niechęć mojego Taty do jazzu i agresywność bałtyckiej pszczoły nie oklaskiwałem na pierwszym Polskim Festiwalu Jazzowym, poznałem tylko Jana Ptaszyna Wróblewskiego, który z innymi sławami jazzu występował na festiwalu Witkacego w 1985 r. w Zakopanem oraz Andrzeja Kurylewicza i Wandę Warską, z którymi zaprzyjaźniłem się na marginesie festiwalu Szymanowskiego, też w Zakopanem.

I właśnie swojego Tatę i Andrzeja Trzaskowskiego przypomniałem sobie we wspólnym kontekście z okazji dzisiejszego Dnia Ojca.

 

23 czerwca 2020

 Poprzedni felieton

Inne komentarze