Tygodnik Podhalański, 26 września 2013

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2013)

Maciej Pinkwart

Szprychy na Giewoncie

 

 

Wiele lat temu umówiłem się z przyjaciółmi na Giewoncie. Chcąc jak najlepiej wypaść w ich oczach, a szczególnie w ładnych oczach przyjaciółki, kupiłem nową koszulę i założyłem pod oldskulowy sweter od teściowej. Spotkanie się odbyło o umówionej porze, bo nie było wtedy jeszcze kolejek do łańcuchów i strażników parkowych, regulujących dostęp do szczytu. Usiedliśmy, wyciągnęliśmy papierosy i wtedy strasznie zakłuło mnie na wysokości mostka. Złapałem się ręką za bolące miejsce i jęknąłem:

- O Boże, ale mnie kłuje!

- Masz zawał? – zapytał przyjaciel z nadzieją.

- Może to osa? – zaczęła się oganiać przyjaciółka, po czym pomogła mi zdjąć sweter i rozpięła koszulę.

Na wysokości serca, wbita w skórę tkwiła potężna szpilka. Krew nie zdążyła pobrudzić nowej koszuli. Sercu nic się nie stało, bo u mnie, tak jak u kapitana Renault w filmie „Casablanka”, jest to najmniej czułe miejsce.

- No wiesz? – przyjaciel był oburzony – Szpilki na Giewoncie? Też coś!

Oczywiście, ani nam w głowie było to, że po latach „Szpilki na Giewoncie” staną się głównym źródłem wiedzy Polaków o Tatrach i Zakopanem, o wiele istotniejszym niż „Encyklopedia” Paryskich, czy przewodniki Nyki, Cywińskiego czy Pinkwarta.

Kupuję koszule od mniej więcej pół wieku i zdarzyło mi się może ze dwa razy, by nie były one formowane na tekturze, do której przypina się je szpilkami. Zmienia się liczba szpilek, długość, kształt główek – ale szpilki są obowiązkowe. Zapewne są kraje, w których jest inaczej i są koszule, w których szpilek nie bywa, ale ja kupuję je tu i teraz, więc wiem, że szpilki są wieczne, ponadczasowe i ponadustrojowe. Po rozpakowaniu koszuli w dawnych czasach chodziłem po mieszkaniu z magnesem, żeby przypadkiem na jakiejś zapomnianej nie usiąść. Ale dziś nie ma magnesów, a stosownej aplikacji na smartfony jeszcze nie wynaleźli. Może być szpilka na kanapie, może więc być też na Giewoncie.

Ale w tym roku na Giewoncie modny był rower. Ktoś wniósł bicykl i postawił koło krzyża. Czujni strażnicy wypatrzyli, sprzęcik usunęli, a właściciela, który ponoć się o wniesienie roweru założył – ukarali mandatem.

Uważam, że powinien tu wkroczyć rzecznik praw obywatelskich, a może nawet fundacja helsińska. Bo niby jaki przepis zabrania wnoszenie roweru na Giewont? Wjechać nie można, owszem. Ale wnieść można choćby lokomotywę. Wnoszono na Giewont różne rzeczy – żelazo, cement i wiaderka z wodą, wódkę i zagrychę, portrety papieża, flagi Polski i innych państw, a nawet agregaty do oświetlenia tychże – i nikt kary nie poniósł. Jakiś czas temu odnotowano nawet incydent wniesienia w Tatry kilku armat, należących do konfederatów barskich. Przepisu wszakże wciąż na to nie ma. Uważam, że należy powołać specjalną komisję sejmową w tej sprawie, a przy już funkcjonujących drzwiach do lasu ustawić bramki z czujnikami, które będą kontrolować, co turyści w Tatry wnoszą (dotąd kontrolowano raczej to, co wynoszą). Przydadzą się także lotne patrole terenowe. Najlepiej na rowerach górskich.