Tygodnik Podhalański, 12 sierpnia 2010

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2010)

Maciej Pinkwart

Nadzieja w stanie agonalnym

Należę do pokolenia, które miało nadzieję. Nadzieja nie wiązała się specjalnie z możliwością zmiany jedynie słusznego ustroju na jedyńszy i słuszniejszy oraz zastąpienia jedynie słusznej ideologii jedynie słusznym światopoglądem. Opierała się na granitowo pewnym przekonaniu, że strupieszałych struktur społeczno-politycznych nie da się utrzymać wobec stałego rozwoju świata, a beznadziejnie konserwatywnych komunistów zmiecie ze sceny historycznej postęp techniki, nowoczesność form komunikacji i coraz powszechniejsza znajomość języków obcych, która otworzy nas na świat. To utopijne przeświadczenie miało swojego guru, jakim był Stanisław Lem, nie wierzący ani w życie pozaziemskie, ani w życie pozagrobowe, chłodny materialista, który w swojej twórczości pokazywał (w nieco ezopowej formie) kosmiczne prawa, rządzące wszystkimi światami. Co więcej, sama postheglowska dialektyka romantykom lat 70-tych dawała do ręki oręż najpotężniejszy: nieuchronne i obiektywne przecież zmiany w nadbudowie muszą skutkować zmianami w bazie. No, tak nam się wydawało.

W 1969 r. powołano przy Polskiej Akademii Nauk Komitet Prognoz „Polska 2000”, który próbował unaukowić coś, co w tamtych latach było domeną pseudonauki, nazywanej futurologią. Uczeni zaczęli wypracowywać swoje raporty, ale historia przyspieszyła i większość prognoz mogła pójść się paść. Dziś ich lektura jest śmieszną rozrywką. Dla mnie były dwa momenty, które stały się ważnymi cezurami w rozwoju mojego świata: pojawienie się komputerów osobistych i telewizji satelitarnej. Powszechna dostępność Internetu dobiła stary świat, a karty kredytowe, telefony komórkowe i komisy samochodowe pogrzebały go całkiem. Wydawało mi się, że moment, w którym komórka stała się tańsza od flaszki wódki, a niezły samochód można kupić już nie za sto pensji, tylko za dwie (jeśli ma się sporą pensję i znajomy warsztat…) wyrówna szanse wszystkim. A stąd już tylko krok do demokracji i powszechnej szczęśliwości. Demokracja to był dla mnie ustrój, w którym lud wcale nie chce rządzić, tylko raz na parę lat wynajmuje sobie do tego fachowców.

Piękne mrzonki. Nowoczesna technika i komunikacja tylko upowszechniły głupotę, otwarty i niemal darmowy dostęp do kultury spowodował, że przestano ją cenić, obszar bogactwa powiększył się równo z obszarem nędzy, a w siłę wzrosła niekompetencja, obnoszona jak sztandar. Czołowi politycy chwalą się tym, że nie mają konta bankowego ani prawa jazdy i nie umieją korzystać z telefonu, ludzie kultury opowiadają, że całą szkołę spędzili na wagarach, a nieznajomość języków obcych jest jedną z głównych cech patriotyzmu. O tym, co zajmuje większość miejsca w mediach nie będę pisał, bo sam mam w tym swój udział.

W tej sytuacji nadzieja, którą miałem na nowoczesny rozwój Polski, ma się dość kiepsko – choć podobno umiera ostatnia. Z drugiej strony jednak w świecie globalnego postępu możemy zarobić mnóstwo dudków, sprzedając światu bilety wstępu do naszego skansenu, gdzie głównymi atrakcjami będą rekonstrukcje przegranych bitew, wojny krzyżowe i okładanie się przez mężów stanu ciupagami.