Warszawska ulica Mysia za czasów PRL-u była symbolem kagańca, jaki na słowa i umysły obywateli usiłowała nałożyć ówczesna władza – mieścił się tam bowiem Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. „Kontrola” to słowo eufemistyczne: decydowano tam co i kto może pisać. Cenzorzy mieli grube skoroszyty, w których znajdowały się tzw. zapisy, aktualizowane niemal codziennie: tego nazwiska nie wolno wymieniać, to można, ale na dalszych stronach gazety, o tej sprawie nie wolno nawet wzmiankować, o tych można pisać tylko dobrze. Władze tkwiły w złudnej nadziei, że jeśli o jakichś sprawach będzie się milczeć, to tych spraw nie będzie, jeśli o kimś będzie się pisać tylko dobrze, to lud go pokocha. Wiara nie czyniła cudów – cenzura puszczała swoje, a ludzie myśleli swoje. Bowiem niekiedy słowo niewypowiedziane brzmi mocniej, niż najgłośniejszy krzyk.
Senator Tadeusz Skorupa, oburzony „nagonką”, jaką po śmiercią konia na drodze do Morskiego Oka rozpętały wobec górali media lokalne i ogólnopolskie, wystąpił do ministra sprawiedliwości o „rozważenie wszczęcia postępowania karnego pod kątem publicznego znieważenia polskich górali”. Winne są media, że o sprawie pisały, i fora internetowe, na których czytelnicy wypowiadali pochopne i niesprawiedliwe sądy o góralach.
Mój stosunek do sprawy hipokryzji ludzko-zwierzęcej wyraziłem tydzień temu. Nie przytaczałem dziesiątków przykładów, które mogłyby uzasadnić tezę, że na Podhalu zwierzęta traktuje się niekiedy bestialsko – bite i przeciążane konie, zabijane na smalec psy, wieszane na drzewach i podpalane „dla zabawy” koty, wyrzucane z gniazd ptaki – bo pewno każdy z nas był świadkiem podobnych wypadków, a prokuratury, umarzające doniesienia w takich sprawach z powodu „znikomej szkodliwości czynu” mają ich pełne półki. Zdarza się to oczywiście nie tylko na Podhalu i tego typu uogólnienia są idiotyzmem. Bestialstwo wobec zwierząt świadczy fatalnie nie o Góralach, Kaszubach, Polakach czy Francuzach, tylko o nas, ludziach. O tym, że dziennikarze ze złej wiadomości zrobią sezonowego newsa, wie każdy czytelnik prasy; może to i głupie, ale taki jest świat mediów. Ale próba zamknięcia dziennikarzom ust przez donosy na gazety czy portale internetowe świadczy z jednej strony o „mysich” resentymentach, z drugiej – o naiwności polityka, któremu marzy się wyjęcie swoich wyborców spod prawa do – nawet niesprawiedliwej - krytyki społecznej. Niestety, wolność słowa ma to do siebie, że nie zawsze ludzie nią obdarzeni mówią to, co się nam podoba. To jedna z cech demokracji – fatalnego ustroju, który jak na razie jest ciągle ustrojem najlepszym. A jeśli konkretna osoba czy instytucja (nie grupa społeczna!) poczuła się urażona krytyką innej konkretnej osoby czy instytucji – może bronić honoru przed sądem.
Chyba, że po prostu chodzi o to, by znów zaistnieć w świadomości społecznej, co dla godności senatorskiej jest niezbędne jak powietrze: w końcu, ludzie muszą wiedzieć, że nasze podatki idą na ważne sprawy.
Nowy Targ-Kraków, 11-08-2009