Od lat z przyjemnością obserwuję, jak kruszy się mit Zakopanego jako stolicy sportowej oraz Podhala, jako miejsca, gdzie naród nabiera tężyzny fizycznej. Już od połowy lat międzywojennych znaczną przewagę osiągnęły w Zakopanem działania gladiatorskie, w których nieliczne jednostki ścigały się w rozmaitych dyscyplinach sportowych (od rajdów samochodowych po turnieje bridżowe) ku uciesze gawiedzi, a głównym celem tych działań było dostarczenie tłumom rozrywki, a organizatorom pieniędzy. Nie oszukujmy się, że dzięki światowym sukcesom naszych narciarzy (wymieniam jednym tchem wszystkich – Justyny Kowalczyk i Adama Małysza) cała polska cherlawa młodzież zamiast pakować się sterydami i rozwijać mięśnie na siłowniach, co może się przydać w mordobiciach pod dyskotekami – będzie budować siłę narodu na stokach i trasach. Przemknięcie przez Podhale kilkudziesięciu kolarzy w kolorowych koszulkach Tour de Pologne nie spowoduje, że miliony ledwo dyszących z powodu otłuszczenia serca Polaków przesiądzie się z aut na rowery, choć niewątpliwie może się zdarzyć, że ten i ów zamarzy o tych panienkach w żółtych trykotach, oblewanych szampanem na kolejnych etapach wyścigu. Fascynuje nas niewątpliwie każdy przejaw rywalizacji, lecz tak naprawdę nic nas nie obchodzi, jaki poziom mają zawody, byleby tylko nasi wygrali. A czy naszych będzie jedenastu, czy jeden, to już sprawa drugorzędna. Czasami udajemy, że to my jesteśmy Małyszami czy Kubicami, ale zwykle nam to przechodzi po dziesiątym roku życia. Sport nie ma już nic wspólnego z działaniami na rzecz naszych protezowanych przez technikę organizmów – jest po prostu widowiskiem czysto komercyjnym, służącym wyłącznie rozrywce. Jest dodatkiem do handlu i gastronomii, czyli najistotniejszych części funkcjonowania Zakopanego. Dotyczy to również komercji narciarskiej, jaką stały się obudowane siecią usług i handelków stoki, gdzie można sobie pojeździć w dół.
Oczywiście, co roku ciągną na Podhale tłumy ludzi, jeżdżących na nartach poza ski-parkami, wyciskających z siebie siódme poty na terenowych rowerach czy po prostu chodzących po górach. Są oni dla włodarzy Podhala wszakże tylko nieco uciążliwym i przynoszącym same straty dodatkiem do sportowego interesu. Jednak tym tendencjom nie można się dziwić, jako że już od kilkudziesięciu lat znamy maksymę Wojciecha Młynarskiego: bo chleba dosyć, lecz rośnie popyt na igrzyska. Co zresztą jest kolejnym komplementem dla naszej gospodarki.
Nowy Targ-Kraków, 10-08-2010