Maciej Pinkwart

Opowieść dygresyjna o pielgrzymce do miasta Lewoczy podjętej,

dnia 7 maja A.D. 2003

Zrobił się dzień nie tylko ładny, ale i wolny niespodziewanie, nie musiałem jechać do Zakopanego, no i miałem do dyspozycji samochód. Ponieważ od kilku tygodni byłem nowo przyjętym członkiem Stowarzyszenia Historyków Spisza (Spišsky historicky spolok), czym się bardzo snobowałem, więc chciałem odebrać legitymację, no i zapłacić składki. Rano wybrałem się do kantoru, żeby kupić korunki. Bach – nosem w zamknięte drzwi: czynne dopiero od 9-tej. I tak nie najgorzej – w Zakopanem trzeba przeważnie czekać do 10-tej... Dla kogoś, kto ma w planie długą wycieczkę, albo turystykę górską wyjazd po 10-tej jest bez sensu. Można, naturalnie kupić sobie korony poprzedniego dnia – ale co mają zrobić ci, którym pomysł przyjdzie do głowy dopiero rano?

Czekając na otwarcie kantoru przypominam sobie, jak pod koniec lat 70-tych wprowadzono reglamentowaną wolność poruszania się w ramach obozu. Ludzie ruszyli wtedy tłumnie na Słowację, ciesząc się z tej pozornej swobody jak dzieci. Zdarzało się i nam, z małym wtedy Sergiuszem, wskakiwać do autobusu w ostatniej chwili żeby zamiast do Chochołowskiej pojechać do Łysej Polany. I hulaj dusza do doliny Białej Wody... Aliści przyjemność nie może trwać za długo i dzielni nasi dozorcy po obu stronach granicy postanowili, że choć nadal można na dowód jeździć na Słowację, to trzeba mieć wykupione 80 koron na każdy dzień pobytu. W banku, ma się rozumieć, na książeczkę walutową – żadnych kantorów nie było, a kupowanie u koników, czyli cinkciarzy (młodsi nie kojarzą: cinkciarz do od pseudo angielskiego pytania, zadawanego przez tych pierwszych polskich biznesmenów klientom, wyglądającym na obcokrajowców: cińć mani?; ha! ileż karier ludzi z pierwszych stron gazet ekonomicznych od tego cińć mani się zaczęło...) było nielegalne. Nie znaczy to, że tego nie robiliśmy, przeciwnie, władze patrzyły na to przez palce, same to robiły, ale na granicy trzeba było pokazać legalnych 80 koron i tylko 80 (mogli cię zrewidować i za ukrytego w kieszeni halerza można było trafić do kicia), na które był „kwit” w książeczce. Pomijam już to, że był tłok w banku, to w dodatku odbierało to wycieczkom wszelki urok spontanicznej decyzji. No bo jak tu jechać, jeśli decydowało się w piątek na zakup koron, a w niedzielę lało jak z cebra? A był jakiś określony czas, w którym dobrodziejstwo 80 koron trzeba było wykorzystać, jak nie, to pieniądze trzeba było do banku zwrócić. Ze stratą...

W takiej Dolinie Białej Wody nie było zresztą gdzie wydać 80 koron, jak się wracało późnym popołudniem to nawet kiosk z piwem w Łysej był zamknięty, więc nielegalnie przywoziło się te pieniądze z powrotem, a chcąc ich użyć następnym razem, trzeba było te legalne kiedyś korony nielegalnie znów wmycić na teren Słowacji... Ja wiem, nikt tego nie jest w stanie zrozumieć, ale trzeba było nauczyć się z tym żyć. Władze wprowadzały głupi przepis i udawały, że go egzekwują, a my udawaliśmy, że go respektujemy. To był teatr, ten PRL...

Minęła dziewiąta, samochód na parkingu przy Szaflarskiej rozgrzewał mi się coraz bardziej, sklep papierniczy, w którym mieścił się kantor był zamknięty nadal. Pięć po dziewiątej pani przyszła i otworzyła, ale to nie była pani od kantoru. Poszedłem kupić wodę mineralną do sklepu obok, trochę mi zeszło, bo pijany jak bela o 9 rano klient zajmował się chamskim podrywaniem ekspedientki, w celu wyłudzenia kolejnego piwa na kredyt. Piwo z rana jak śmietana... Zeszło mu trochę, więc gdy wróciłem do sklepu papierniczego, pani od kantoru już zdążyła otworzyć kasę. Kupiłem 1000 koron za nieco ponad 100 złotych, wsiadłem w samochód, pojechałem w stronę Jurgowa.

Jedynym rozwiązaniem, które pomogłoby usunąć problemy z koniecznością posiadania kilku portfeli z rozmaitymi walutami, byłoby wprowadzenie pełnej wymienialności koron i złotówek, we wszystkich sklepach i punktach usługowych, jak to już jest w strefie nadgranicznej, a najlepiej to widać na jarmarku w Nowym Targu i w sklepach monopolowych Łysej nad Dunajcem czy Suchej Góry. Oczywiście, rozwiązaniem jeszcze dalej idącym, eliminującym też w znacznej mierze kwestie napędzającej przemyt różnicy cen, byłoby wprowadzenie jednej wspólnej waluty. krótko mówiąc – wejście do strefy euro. Co może nastąpić już niebawem, bo przecież oba nasze kraje kandydują do Unii i jak dobrze pójdzie, zostaną przyjęte w 2004 roku.

Zawsze bardzo lubiłem przejście w Jurgowie: jest to posterunek tzw. małego ruchu granicznego, pozwalający na przekraczanie granicy mieszkańcom sąsiadujących z granicą gmin czy powiatów, jedynie na podstawie dowodu osobistego. Było tu prawie zawsze pusto, spokojnie i miło, i co nie bez znaczenia dla kierowcy – droga Jurgów-Podspady pozwala na ominięcie nieprzyjemnych i zwykle zatłoczonych meandrów Drogi Oswalda Balcera, prowadzącej zarazem do Łysej Polany i Morskiego Oka, ze słynnym „językiem teściowej” na czele. Z tym, że było zawsze miło to przesadziłem: usiłowałem przekroczyć tu kiedyś granicę z Leszkiem Brodowskim, stałym mieszkańcem Zakopanego, który dzieli swój czas między Tatry i Dolomity i z tego tytułu wszędzie posługuje się paszportem, a o dowodzie niemal zapomniał. No i nie puścili. Nasze argumenty, że paszport jest dokumentem wyższego rzędu w kwestii przekraczania granicy, że jak ktoś ma „haka” w kwestiach granicznych, to będzie on właśnie w paszporcie odnotowany, a nie w dowodzie, były nieistotne. Musieliśmy wrócić i przekroczyć granicę w Łysej Polanie, odległej od Jurgowa o parę kilometrów... Jurgów już dawno miał być podniesiony do rangi przejścia paszportowego, ale coś im to nie idzie... Oby do Unii!

Podjeżdżam na granicę. Pusto, jestem jedynym kierowcą po obu stronach granicy. Szlaban zamknięty na durch. Z budki wychodzi trzech mundurowych i jeden z nich, Słowak, podchodzi do mnie. Daję mu dowód osobisty, nowy, a jakże, mam taki plastikowy, niewielki. Ogląda go na wszystkie strony, wreszcie mi oddaje, uruchamiam samochód, ale zatrzymuje mnie ręką, wołając do polskiego kolegi:

- Roman, a z Nowego Targu to można?

Pogranicznik, który nie wie, czy Nowy Targ leży w strefie nadgranicznej, to rzadkość. Słowak, który nie zna Nowego Targu i jego jarmarku, musi chyba pochodzić z Kanady. Roman potwierdza, że z Nowego Targu można, wspólnymi siłami podnoszą ręcznie szlaban, przejeżdżam. Ahoj, Slovensko!

Nie tak prędko...

50 metrów dalej następny szlaban. Oczywiście, wiedziałem, że tam jest słowacki posterunek graniczny – poprzedni, na którym sprawdzał mnie Słowak, był polski. Ale zawsze szlaban był tu otwarty i jak już puścili tam, to tutaj jechało się bez przeszkód. Ale teraz inaczej. Staję pod szlabanem, wychodzi słowacki pogranicznik czy celnik, nie wiem, bo złość we mnie kipi, podaję dowód. Żąda jeszcze dowodu rejestracyjnego samochodu. Ogląda wszystko dokładnie, wraca na posterunek i udaje, że sprawdza w komputerze. Nie sprawdza, trzyma dokumenty w ręku i patrzy w moją stronę. Odwracam się i wystawiam twarz do słońca. Jest coraz cieplej.

Szlaban otwarty, dokumenty zwrócone, jadę. Im bliżej do Unii, do traktatu z Schengen i zniesienia kontroli granicznej, tym – podejrzewam – będzie trudniej na polsko-słowackiej granicy. Stada żołnierzy i celników będą starały się uzasadnić potrzebę swojego istnienia coraz bardziej irytującymi zarządzeniami i traktowaniem przekraczających granice jak potencjalnych przestępców. Dwa szlabany na pustej jak polska kasa drodze w Jurgowie są tego wymownym przykładem. Czy lobbing wcale niemałej grupy sprawdzaczy paszportów i tropicieli pozalegalnego importu jednej puszki piwa nie spowoduje tego, że nasz wspaniały parlament przyklepie opóźnienie akceptacji traktatu z Schengen i unii monetarnej? Czy nie będzie tak, że przystąpimy do Europy, ale między nami, ubogimi kuzynami, nadal będziemy się zachowywać jak w Azji?

Puściutka droga wspina się od Podspadów na Ździarską Przełęcz. Kurzę za sobą jak furmanka na wiejskiej drodze, bo zimowa posypka naturalnie dalej leży na asfalcie, nie tylko brudząc samochód, ale i stwarzając niebezpieczeństwo poślizgu. Nie daj Boże ostrzej przyhamować, albo za szybko wejść w zakręt! Spokojnie dojeżdżam do Średnicy przed Ździarem i jak zwykle skręcam na parking z widokiem na bliskie tu bardzo i świetnie dziś  widoczne Tatry Bielskie. Hawrań i Nowy piętrzą się nad polana, na której co prawda kilkanaście wyciągów narciarskich już dawno zostało unieruchomionych, ale płaty śniegu wciąż jeszcze gdzieniegdzie leżą. Wysiadam, żeby sprawdzić, czy kwitną kwiaty. Przypomina mi się piękny spacer obrzeżem Średnicy którejś jesieni, wśród gęstwy niebieściutkich goryczek trojeściowych, po skrzypiących pod nogami i kłujących dzięwięćsiłach. Goryczki zawsze były moimi ulubionymi kwiatami tatrzańskimi: jak zaczynałem swoje życia w Zakopanem, to prowadziłem kabaret literacki, i dla jednego z programów napisaliśmy z Lidką pioseneczkę o goryczkach. To była całkiem ładna piosenka o pięknej muzyce i zupełnie udanych słowach. Mogłaby stać się popularnym przebojem, choćby w gronie turystów tatrzańskich, niestety nie znaliśmy kogo trzeba i Goryczki chodziły tylko u nas i wymarły z czasem. Potem kwitnięcie goryczek trojeściowych, które kończy lato i zapowiada pierwsze chłody jesieni, przez wiele lat zapowiadało mi pobyt w szpitalu na wrzody dwunastnicy. Krwotoki, omdlenia, transfuzje... Tak się składało, że przez parę lat z rzędu na przypadające 1 września urodziny córki znikałem na 2 tygodnie w przestronnych salach oddziału chirurgii w Zakopanem. Nigdy się jakoś do tego nie przyzwyczaiłem... Ale potem mi przeszło i goryczki stały się tylko jesiennymi kwiatkami, z którymi wiązały się już tylko wspomnienia ostatnich przedzimowych spacerów po reglach i zdziarskiej Średnicy. Gdzieś tam po obrzeżach doliny chodzili turyści, słychać było ich głosy, wiał chłodny wiatr i dobrze, bo ogólnie było gorąco, w lesie dałem ci swoją kurtkę, której nie zdjęłaś aż do domu prawie, dobrze ci w niej było, inna rzecz, że mi się wtedy podobało wszystko.

 Wysiadam z samochodu i szukam oznak wiosny. Kwitnie jakiś mizerny podbiał, dokoła sterty śmieci, których po narciarzach nikt nie sprzątnął, sterta ściętych pni powiększyła się od zeszłego roku. Teraz nic mi się nie podoba. Wsiadam, cofam, skręcam w stronę Ździaru.

Tu droga z góry, zachęca do szybkiej jazdy, ale na samym skraju wsi, koło stacji benzynowej znajduje się sklep spożywczy, w którym polscy turyści wracający ze Słowacji na Łysą Polanę zwykli kupować towary spożywcze, o których potem w protokołach policyjnych się mówi, że powodują „stan wskazujący na spożycie”... Dziś pusto, cicho, ani jednego auta na niewielkim parkingu. Nie zatrzymuję się pamiętając, że i tak mogę w myśl przepisów przewieźć tylko jedno opakowanie artykułu spożywczego. A przede mną okazji jeszcze mnóstwo, więc pruję dalej ostrożnie, bo po drodze spory ruch miejscowych. Mijam wreszcie cały szereg tabliczek z nazwą „privat”, oznaczającą pokoje (prywatne) do wynajęcia, wreszcie ostatni budynek po lewej stronie, chata za wsią, wymagająca szczególnej ostrożności, gdy się koło niej przejeżdża. To Materská škola, czyli przedszkole. Jaki to fajny język, archaiczny i jak już przestaniemy się śmiać (nie cierpię tego wyśmiewania się z innego języka, tylko dlatego że nasuwa nam śmieszne skojarzenia z naszym...) to możemy w nim odnaleźć echo czasów Reja i Kochanowskiego, kiedy to Słowianie mówili podobnie. Słowacy zachowali te relikty w potocznej mowie: matierska szkoła to szkoła zastępująca macierz, matkę...

W lewo odchodzi droga do Bachledzkiej doliny, jednego z lepszych centrów narciarskich w okolicy i już przez Cieśniawy wyjeżdżam z terenu zabudowanego. Pusto, płasko, wyciskam 130 i po chwili już wjeżdżam do Tatrzańskiej Kotliny. Ciągnąłem się przed paroma laty od Ździaru za zdezelowaną ciężarówką „Tatra” i wreszcie w Tatrzańskiej Kotlinie ją wyprzedziłem. Przede mną jechała nie oznakowana skoda, z której nagle wysunął się lizaczek i gruby pan w cywilu zatrzymawszy mnie podszedł i drapiąc się w głowę powiedział:

- Pane, čo vy tu sobie rodeo robite?

Po czym dłuższą chwilę wzruszał mnie opowiadaniem, jak to gdzieś w okolicy kierowca jadący tak jak ja 80 na godzinę rozjechał pół wielodzielnej rodziny, i to mniejsze pół... Więc za jazdę 80 na godzinę w terenie zabudowanym trzeba zapłacić pokutę. Nie wiedziałem co wymyślić, więc wymyśliłem odwróconego ogonem kota.

- Ja tam nie wiem ile tu można jechać, jechałem za panem, pan jechał 80...

Oddał mi dokumenty, wsiadł w auto i odjechał, starannie przestrzegając już 60-ticzki. Od tego czasu w Tatrzańskiej Kotlinie uważam. W okolicy Jaskini Bielskiej zwolniłem jeszcze bardziej, bo nagle zauważyłem wyciągnięty w moim kierunku mikrofon na patyku. Trzymał go emeryt w słuchawkach. W ogóle w okolicy spacerowało sporo emerytów, było przed sezonem, więc mieli zniżki. Ten ze słuchawkami najpewniej dorabiał mierzeniem poziomu hałasu. Peugeot 206 hałasuje raczej niewiele, więc o mało mi tego mikrofonu w rurę wydechową nie wsadził. Droga Wolności odeszła pod Tatry w prawo, a ja zacząłem się teraz od Tatr oddalać.

Dalej było pusto i coraz bardziej płasko. Urok Tatr oglądanych od południa polega miedzy innymi na tym, że wyrastają tak nagle i strzeliście z równiny popradzkiej, a im dalej od nich odjeżdżamy, tym większe robią wrażenie. Czyż nie jest tak i z innymi rzeczami? Bądź za blisko, a nie dostrzeżesz rzeczy ważnych, nie docenisz, albo przecenisz... Dopiero dystans pozwala na uchwycenie właściwych proporcji...

Parę lat temu, gdy jechaliśmy w przeciwnym kierunku, gdzieś przed Spiską Białą ogarnęła nas tak gwałtowna ulewa, że musieliśmy zatrzymać samochód, a i to baliśmy się, że płynąca szosą fala zmiecie nas do rowu. Deszcz, nagły jak w tropikach, tak samo nagle ustał i po chwili wyjrzało słońce, szosa zaczęła parować, a na pobliskiej łące trawa zamieniła się w połyskujące lustro. I wtedy ze wszystkich stron zaczęły zlatywać bociany. Było ich tak dużo, że zakryły słońce jak chmura. I znów zatrzymaliśmy samochód, bo wrażenie było niesamowite. Po chwili sąsiednia łąka wyglądała jakby pokrył ją śnieg. Przeszło setka białych ptaków dostojnie spacerowała po bajorku, wyławiając zeń nieszczęsne żaby...

Przypomniałem sobie tę scenę, bo wjeżdżając do Spiskiej Białej na jednym pierwszych domów po lewej stronie zobaczyłem wielkie gniazdo. Pani bocianowa siedziała pewno na jajach, a małżonek rozpostarłszy skrzydła robił nad nią cień, sam zaś rozwarł dziób i wysunąwszy język, zdawał się ziajać jak pies. Spojrzałem na termometr – w samochodzie miałem 40 stopni przy otwartych oknach. Pomyślałem, że trzeba by skręcić w lewo, gdzieś tutaj bowiem jest muzeum Jozefa Maximiliána Petzvala, którego ojciec był nauczycielem w starej szkole, gdzie też mieszkał. I w tym renesansowym domku Jozef w 1807 roku przyszedł na świat, a potem wywędrował do Pesztu i Wiednia i stał się pionierem światowej fotografii, o czym nikt nie wie, no bo Spiska Bela to przecież koniec świata. A ten nikomu nie znany dziś facet przed 1840 rokiem wynalazł pierwszy obiektyw optyczny, który znalazł się w pierwszym aparacie, wykonującym dagerotypy. Niegdyś słynny w całej Europie, dziś zapomniany, Petzval ma w Białej muzeum, w którym nie byłem. Zrobiło mi się wstyd, więc uciekłem. Przycisnąłem gaz, wyminąłem wlokącą się koło malowniczego cmentarza autoškolę i po chwili wjechałem do Strażek.

Renesansowy kasztel stoi tu na miejscu dawnego zamku. Tych warowni w niewielkich Strażkach miało być kilka, być może wszystkie stały w tym samym miejscu – najpierw, jeszcze w XII wieku rzekomo był tu zameczek stróżujący nad granicą polsko-węgierską, która według niektórych polskich historyków miała przebiegać nieopodal: chciałoby się, całe Tatry dla Polski! Potem w XIII wieku podobno był tu klasztor templariuszy, a w następnym  stuleciu Berzewiczowie wybudowali gotycki zamek. Ich następcy, Horvathowie, wznieśli kasztel, który właśnie stoi przed nami. Jest w nim teraz siedziba Słowackiej Galerii Narodowej, w znacznej części poświęcona na prezentację malarstwa Laszlo Mednyánszky’ego, który był właścicielem kasztelu w II połowie XIX wieku i od pewnego momentu zaczął się nazywać Ladislav Medňanský. Niech żyje koniunkturalizm!

 Parkuję w cieniu na chodniku pod gotyckim kościołem świętej Anny i fotografuję stojącą obok dzwonnicę z 1629 roku, z przepiękną attyką, charakterystyczną dla renesansu spiskiego. Takie attyki w zasadzie są we wszystkich renesansowych budowlach spiskich, wszystkie podobne, a każda inna. Przypomina mi się mój ukochany Frydman i jego kościół i robi mi się smutno... Że też, psiakrew, musiałem się tego wyzbyć! I czy aby na pewno dobrze zrobiłem? Gdzie ja się teraz podzieję w letnie dni i wieczory? Czy balkon w bloku nowotarskim będzie mógł mi zastąpić urok wieczoru na frydmańskim podwórku... W Krempachach kościół też ma wieżę z renesansową attyką, zupełnie inną od frydmańskiej, choć podobną...

No, nic. Za chwilę pierwsze zabudowania Kieżmarku. Mijam ponure zabudowania jednostki wojskowej, dojeżdżam do mostu na Popradzie i skręcam w lewo. Zatrzymuję się przed przejściem dla pieszych i przepuszczam kilkunastoosobową grupę Cyganów, ciemnych jak Hindusi w Pendżabie. Nie spieszą się, świadomi liczebnej przewagi. Przede mną najbardziej charakterystyczny budynek miasta – przypominający czerwony meczet tak zwany nowy kościół ewangelicki. Zawsze tylko przejeżdżałem koło niego, tym razem jednak mobilizuję się i skręciwszy w kierunku Lubicy, zatrzymuję się zaraz za kościołem po prawej stronie. Wjazd na duży parking kosztuje 10 koron, kasowane przez nieogolonego staruszka, który zobaczywszy mnie, opuszcza wygodne miejsce w cieniu wysokiej topoli i podbiega kaczym truchtem wymachując kwitariuszem. Odbywa się spektakl, w którym uczestniczyłem już wielokrotnie.

- Dobry deň! Pekne počasie. Toplo! – to ja.

- Dzieńdobry. Parkujecie? Parking platny – to on.

- Kol’ko?

- Dziesięć koron za godzinę.

- Prosim, desat’ korunek.

Każdy z nas był uprzejmy i mówił językiem drugiego... Staję po drugiej stronie tej samej topoli. Parking jest olbrzymi, jak na razie stoi na nim tylko jeden autokar i kilka samochodów osobowych, ale zapewne w niedziele trudno tu znaleźć miejsce. Przede mną największe  zabytki starego Kieżmarku: nowy kościół ewangelicki, stary kościół, też ewangelicki, drewniany, podobno największa świątynia drewniana ewangelików, obok najsłynniejsze liceum pod Tatrami, które wychowało wszystkich pionierów badań tatrzańskich. Dziś stary budynek liceum zajmuje administracja parafii, a nowe – też już stare – liceum jest obok. Zespół zabudowań kończy socrealistyczny, koncertowo brzydki gmach polikliniki dziecięcej. Wchodzę do otwartego nowego kościoła.

Chłodno, cicho, jasno, spokojnie. Kilkuosobową wycieczkę oprowadza w języku niemieckim starsza przewodniczka. Jak to zwykle w świątyni protestanckiej brak ozdób, nie ma natłoku „świętych figur” i „świętych obrazów”, jest podniosły nastrój obcowania z Jedynym Bogiem, a nie całym Jego jarmarcznym wojskiem. Ołtarz na podwyższeniu w głębi nawy tchnie dostojeństwem, bez kapiącej pozłotki. Z zewnątrz jednak kościół tego ewangelickiego spokoju nie ma i jest dość agresywną formą architektoniczną. Przez wszystkich obserwatorów jednoznacznie kojarzony ze świątynią mauretańską, takie też rzeczywiście ma pochodzenie. Dokładnie rzecz ujmując, mieszkający w Wiedniu duński architekt Teofil von Hansen w połowie XIX wieku zaprojektował świątynię dla bliżej nie określonych terenów wschodnich, gdzie miała łączyć wiernych z rozmaitych obrządków i stylów: bizantyjskiego, mauretańskiego, romańskiego i renesansowego. Wiadomo, że jak coś jest dla wszystkich, to w efekcie jest dla nikogo. Hansen się napracował, ale kupca nie znalazł. W efekcie zaoferował projekt za darmo komukolwiek, kto by chciał go zrealizować. Warunek był jeden: synkretyzm kulturowy w kształcie bryły musi zostać zachowany. I tak Kieżmarczanie weszli w posiadanie meczetu, nawiązującego do Hagia Sophia w Konstantynopolu, który stał się największą świątynią protestancką w okolicy – ma 80 metrów długości, 20 szerokości, kopuła „meczetu” ma 33 metry wysokości, a wieża dzwonnicy – „minaret” – 42 m. Budowa trwała jednak 22 lata i ukończono ją dopiero w 1894 roku.

Wychodzę. Dookoła kościoła rozsiadła się malownicza grupka artystycznej młodzieży, każdy z blokiem i szkicownikiem, rysują. Zaglądam jednej pannie przez ramię – wcale udatne. Na moją pochlebną uwagę czerwieni się i ucieka. Nie widzę nauczyciela, ale może kryje się wśród uczniów.

 Rozłożysty kościół stary, drewniany, przypomina, uczciwszy uszy, karczmę, albo kuźnię. Wybudowany z drewna, więc niezbyt wytrzymały konstrukcyjnie, musiał pomieścić przeszło 1000 wiernych, jest zatem niski i duży. Dziś otynkowany, tylko kryty drewnianym gontem, zamknięty i brak na nim jakiejkolwiek przystępnej informacji o tym, że jest jednym z najważniejszych zabytków północnej Słowacji. Nie mogę wejść, a bardzo chciałem... Bo sama historia jego budowy to temat dla scenariusza filmowego. Kościół nazywany jest „artykularnym” – cóż znaczy ta nazwa? Otóż Kieżmarczanie bardzo skwapliwie realizowali zasadę cujus regio ejus religio, jednakże do czasu, bowiem przyszedł czas, w którym oficjalnie panująca religią był katolicyzm, za pieniądze protestantów wybudowano nawet kościół katolicki, ale katolików w mieście nie było... Z końcem XVII wieku katolicy pojawili się z „nadania” władz centralnych, jednakże większość obywateli była wyznania protestanckiego. W tej sytuacji zwołany przez cesarza Leopolda w Szopronie w 1681 roku sejm uchwalił ustawę o wolności religii, jednakże była to ustawa typu „tak, ale...”. Obywatele mieli wolność wyznania i mogli realizować kult religijny w dowolny sposób, mogli z powrotem działać księża i nauczyciele protestanccy, których przedtem wygnano z kraju, można było też budować kościoły protestanckie. Ale – w myśl artykułu 26 tej ustawy – (stąd „artykularny”) kościołów protestanckich mogło być co najwyżej po 2 w każdej żupie i po jednym w królewskich wolnych miastach. Takim miastem był Kieżmark. Dodatkowym ograniczeniem wprowadzonym w swej łaskawości przez katolickich posłów Sejmu było to, że kościoły owe można było budować tylko poza granicami obwarowań miejskich i z najtańszego materiału budowlanego – drewna. No i jeszcze drobiazg – z własnych środków parafian, nie wolno było dotować ich budowy ze szkatuły miejskiej...

W tej sytuacji Kieżmarczanie wysłali w delegację dwóch obywateli, którzy mieli przeprowadzić kwestę na rzecz kościoła w krajach zachodniej Europy. Peregrynowali przez dwa lata po Polsce, w Prusach i po Skandynawii i zebrali ledwie 800 złotych węgierskich, a że przy tym wydali sporo na koszty własne – do Kieżmarku przywieźli wszystkiego 274 złote... Budowa miała kosztować pięć tysięcy. Sypnęli jednak groszem majętni protestanccy Spiszacy i świątynia budowana przez snycerza, Jana Lecha stanęła w 3 miesiące... Kościół, pod wezwaniem Świętej Trójcy, poświęcono w 1717 roku. Jest jak na kościoły protestanckie wyjątkowo pięknie zdobiony... Po wybudowaniu „meczetu” w 1892 roku stara świątynia została uznana za zabytek, chroniony prawem. W 1967 roku kościół został przejęty przez socjalistyczne państwo, które zrobiło tu oddział kieżmarskiego muzeum i urządzało w nim wystawy. W 1991 roku powrócił do rąk parafii ewangelickiej, ale nadal ma status zabytku kultury. Ma znakomitą akustykę i urządzane tu koncerty należą do najbardziej snobistycznych imprez miasta.

 Przechodzę pod budynek dawnego liceum. Pamiętam, że pierwszy raz tu byłem w połowie lat 80-tych na wycieczce zorganizowanej przez Wydawnictwo „Kraj” dla pracowników i cenionych autorów. Byłem wtedy cenionym autorem, a „Kraj” cenionym wydawnictwem. Po paru latach, jak mnie pytano, gdzie wydaję, odpowiadałem, że w „Kraju”, choć wolałbym za granicą... A nowy dyrektor wydawnictwa wtedy kierował moje książki do magazynu zamiast do sklepów, a potem – ponieważ się nie sprzedawały - na makulaturę... Wiosną 1987 roku wycieczkę przez Słowację prowadził mój przyjaciel Wiesio Wójcik, redaktor naczelny „Wierchów” i szef Centralnej Biblioteki Górskiej, i o kieżmarskim liceum opowiadał bardzo pięknie, tyle że ja walczyłem wtedy z wrzodami dwunastnicy i zalewałem się litrami zubera, ale za poradą mojego ówczesnego sąsiada z fotela w autokarze, Zbyszka Ładygina, po przekroczeniu granicy wylałem zubera do Białki i zastąpiłem go piwem. Choć Kieżmark był pierwszym dłuższym przystankiem na naszej trasie, to ja leczyłem się dość intensywnie, bo bardzo chciałem być zdrowy. Więc niewiele wówczas usłyszałem o Liceum, w którym między innymi uczył się Dawid Frölich, który był pierwszym znanym w historii zdobywcą Tatr – w 1615 roku wszedł na Kieżmarski Szczyt. Ciekawe, czy w dniu wolnym od nauki, czy na wagarach.... Pewno na wagary nie chodził, bo został słynnym matematykiem i fizykiem... Potem z liceum kieżmarskim związani byli, w różnym charakterze, najwybitniejsi ludzie Słowacji, m.in. pisarze Ján Chalupka, Samo Chalupka, Gašpar Fejérpataky-Belopotocký, Janko Jesenský, Janko Kraľ, Karol Kuzmány, Pavol Országh-Hviezdoslav, Martin Rázus, Ivan Stodola, Pavol Józef Šafarik, malarze Peter Bohuň i Laszlo Mednyanszký, naukowcy Gregor Berzeviczy, Juraj Bucholtz mł., Tomaš Mauksch, Aurel Stodola.

 Różowy fronton dość odrapany, tablice i rzeźby mocno zniszczone, najwyraźniej obecny gospodarz budynku – urząd parafii ewangelickiej – cierpi na dziurą budżetową lub czeka na pomoc miasta. Opodal nowy gmach liceum, piękny nie jest, ale za to duży...

Pora jechać. Do Lewoczy jeszcze daleka droga. Staruszek – parkingowy lingwista macha mi ręką siedząc pod topolą. Skręcam w prawo w stronę Lubicy. To miasteczko dziś w zasadzie jest dzielnicą Kieżmarku, w każdym razie ściśle z nim graniczy. Mijam tabliczkę oznaczającą naraz koniec Kieżmarku i początek Lubicy i kątem oka dostrzegam miniaturowy kościółek z nowoczesną dzwonniczką obok, na niewielkim wzgórku po prawej stronie drogi. Hamuję ostro, mało nie wpada na mnie czarna skoda-oktawia, niemal słyszę przekleństwa, jakimi obrzuca mnie starszy kierowca. Skręcam w boczną dróżkę i zatrzymuję się pod kościółkiem. Złocona kopułka, podwójny krzyż ze skośną poprzeczką nie pozostawiają wątpliwości: to cerkiewka, najwyraźniej nowo wybudowana. Jeździłem tu co prawda ostatnio w październiku, ale mogłem nie zauważyć – zwykle mam kogoś w samochodzie, rozmawiamy, trzymam się drogi, nie koniecznie rozglądając się na boki.

 Prawosławna cerkiew pod wezwaniem Zaśnięcia Przenajświętszej Matki Bożej, zbudowana w 1999 roku jest oczywiście zamknięta, więc tylko obchodzę ją dookoła, jest wielkości średniej kapliczki, znów przypomina mi się Frydman z jego kapliczką przy ulicy Kamienne Pole. Zapyziała dziś nieco Lubica to jednak miasteczko z tradycjami z XII wieku, bogata (działało tu 20 cechów), i trochę przypominająca miejscowość z Monachomachii: poza nową cerkiewką są tu jeszcze dwa kościoły katolickie, z XIII i XIV wieku, i ewangelicka świątynia z końca XVIII wieku. Ale i tak najbardziej charakterystyczną  budowlą jest stylowa, renesansowa... siedziba straży pożarnej. Na szczycie wieży obserwacyjnej wielkie bocianie gniazdo.

We Vrbowie (jakoś nie umiem się przestawić na polski Wierzbów) hamuję na małym ryneczku, zatrzymany ostrym rockiem, wydobywającym się – jak mi się wydawało – z renesansowej wieży kościelnej. Parkuję w cieniu parterowych domków, pamiętających – jak mi się wydaje – średniowieczną historię miasteczka, które wchodziło w skład „polskiego zastawu” z 1412 roku, dziś ma niewielu ponad 1000 mieszkańców, ale za to dwa kościoły, katolicki i ewangelicki.

Rockowa muzyka dobiega z głośników na słupach, tak zwanych szczekaczek, w które wyposażona jest każda mała miejscowość tej części Słowacji. To, naturalnie relikt czasów komunistycznych, kiedy to w ten czarodziejski sposób władze przekazywały zalecenia, rozkazy i opinie, a także wychowywały w duchu patriotycznym obywateli czechosłowackich. Poza komunikatami oficjalnymi, transmisjami Wyścigu Pokoju i wiadomościami Česko-slovenského rozhlasu życie umilały mieszkańcom dźwięki dychowej hudby – muzyki orkiestr dętych, jakiej poza Słowacją nie ma nigdzie na świecie. Słucham teraz obijającego się po pustym, gotycko-renesansowym ryneczku echa pieśni Jennifer Lopez i żałuję orkiestr dętych. Mam jeszcze w uszach najwspanialszy koncert dychowej hudby, którego słuchałem, stojąc na blankach zamku w Trenczynie. Orkiestra grała poniżej, na podwórcu zamkowym, było słonecznie, w dole brylantowymi iskierkami promieni słonecznych błyskał ciemnobłękitny Wag, kończył się kwiecień 1987 roku, a ja stałem na blankach zamku i pełną piersią wdychałem powietrze, skażone po wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Dowiedziałem się o nim jeszcze tego samego wieczoru w Bratysławie, bo mój przyjaciel Milan Roužek słuchał regularnie BBC... Leczyłem się wraz z nim wtedy zwiększoną ilością wina z Modrej, i wyszedłem na tym znacznie lepiej niż moja rodzina w Polsce, która piła płyn Lugola...

 XIII-wieczny kościół św. Serwacego w Wierzbowie grzmi rockiem, koty łażą po renesansowej attyce dzwonnicy, a ja siadam na kamiennej ławce i nie chce mi się jechać dalej... Zapewne ma na to wpływ kruczowłosa Wierzbowianka, która wchodzi właśnie do niewielkiego sklepu z potravinami, prowadząc za rękę trzyletniego może, także czarniutkiego chłopczyka. Otrząsam się z niewczesnej fascynacji lokalną egzotyką i ruszam w drogę. Niedaleko, bo minąwszy ostatnie zabudowania Vrbowa widzę połyskującą taflę jeziora i zjeżdżam w prawo od drogi na spory parking przed nieczynnym hotelem.

Jedno z kilku „zimnych” jeziorek służy głównie wędkarzom. Nie wolno łowić na živu lebo mrtvu rybu, nie wolno z łodzi, nie wolno straszyć ryb z pokładu... No to nikt nie łowi. Przechodzę do ośrodka termalnych kąpieli.  Pusto, cicho, straszą psem... 80 koron dziennie kosztuje pobyt dla innych niż obywatele Słowacji i Czech. Jak się dostaną do Unii Europejskiej, to ta segregacja na tańszych swoich i droższych cudzych im się skończy... Kąpielisko we Vrbowie jest szczególnie popularne wśród Polaków z Małopolski i Sądecczyzny, blisko jest i niedrogo. No, ale komfort na oko niewielki...

Jadę dalej, pustą i malowniczo przeprowadzona drogą przez Vlkową i Abrahamovce. W tej pierwszej sporo w ostatnich latach remontów, nowych inwestycji, ale nadal straszy wybitymi oknami i odrapaną elewacją dawny dwór rodziny Wielandów. Starszy kasztel, renesansowy jest w niezłym stanie, ale ten młodszy z XVIII wieku czeka bezskutecznie na inwestora. To tutaj chyba kwitła nieszczęśliwa miłość dziedziczki Barbary von Wieland i jej korepetytora, profesora Kieżmarskiego Liceum – Jana Chałupki...

W Janowcach wjeżdżam na główną szosę, łączącą Poprad z Preszowem i Koszycami. Koniec frajdy – tu, na wąskiej drodze ruch jest bardzo duży, widoki żadne, w dodatku ciągnę się w korku pod górę za jakąś starą ciężarówką, wyładowaną po brzegi pniami drewna. Na szczęście, po przejechaniu kilkukilometrowego odcinka drogi przez las pojawia się trzeci pas, który pozwala na wyminięcie zawalidrogi. Jak takie coś bardzo przydało by się na naszej zakopiance!

 Już widać Lewoczę. Wtulona między wzgórza po lewej stronie szosy, tworzy w obrębie swego starego centrum niemal regularną elipsę, z wieżą gotyckiego kościoła św. Jakuba w środku. Czarny teraz, jakby grubszy niż zwykle, z wieżą wpadającą w zieleń. Wysilam wzrok i wydaje mi się, że widzę na jego tle kratkę rusztowań. Remont? Po lewej stronie wysoko ponad miastem, jakby wspierając się strzelistą wieżą o niebo, szaroniebieskie teraz i jakby spuchnięte od gorąca, strzela malutka stąd sylwetka kościoła na Mariańskiej Górze.

Na szosie spokój, więc próbuję zrobić zdjęcie, ale rozgrzany upałem asfalt wprawia w drganie powietrze i obraz się zamazuje. Południe – powinny bić dzwony na Anioł Pański, ale nic nie słychać. Zjeżdżam w stronę miasta.

Stare miasto, skupione wokół głównego placu rozciąga się po lewej stronie szosy Poprad – Preszów, od szosy tej odgrodzone fosą i warownym murem, w zupełnie dobrym, a powiedziałbym nawet – coraz lepszym stanie. Po prawej stronie nowoczesne osiedla mieszkaniowe i nieco starszej zabudowy, nikt na nią nie zwraca uwagi – a niesłusznie, bo to tutaj właśnie tak naprawdę Lewocza się zaczęła. Kiedy? A któż to dokładnie wie... Historycy utrzymują, że osadnictwo w tym miejscu rozwija się bez przerwy od paleolitu, a lewocka ziemia pamięta kulturę bukowogórską, łużycką, imperium Wielkiej Morawy i czasy początków chrześcijaństwa, kiedy to w XI wieku powstały pierwsze kościoły. Najstarszy – św. Ducha – w pobliżu Bramy Koszyckiej, przez którą wjeżdżam na plac Mistrza Pawła. Parkuję w miejscu oznaczonym napisem „bus”, ale po pierwsze jest to jedyne miejsce w cieniu, a po drugie na parkingu dla autobusów stoi tylko jeden tego typu pojazd, a poza tym kilkanaście aut osobowych. Mój peugeot niknie między skodami i oplami. W pobliskim ośrodku informacji turystycznej kupuję parkovaču kartu, tutaj też 10 koron za godzinę, ale druczek porządny, nowoczesny, trzeba wypełnić dzień i godzinę. Nie mam okularów ani długopisu, więc proszę o pomoc. Kobieta za ladą pomaga mi chętnie, umieszczam karty za oknem i szukam domu Archiwum Państwowego, gdzie mam zapłacić składki członkowskie Towarzystwa Historycznego. Wiem, że to przy centralnym placu.

Plac nosi imię Mistrza Pawła – najwybitniejszego rzeźbiarza Słowacji. Człowieka, który dostąpił nieśmiertelności dzięki temu, co wykonał własnymi rękami. Który istnieje tylko w swoich drewnianych rzeźbach. Ilekroć się spotykam z jego dziełami – a ma je niemal każdy liczący się kościół w każdym historycznym mieście północnej Słowacji – myślę, że Mistrz Paweł to wspaniały przykład tego, jak mało znaczy dla człowieka jego ciało, jego majątek, jego życie doczesne... O Pawle bowiem nie wiemy wiele. Naturalnie, to że ja nie wiem o nim nic, jeszcze nic nie znaczy. Zapytałem więc o to najwspanialszego znawcę historii Spisza i samej Lewoczy, lewoczanina z ulicy Ružovej, doktora Ivana Chalupeckeho. Przysłał mi swój artykuł z 2001 roku, w którym stwierdza, że nie wiemy, kim Paweł był. No, co prawda ta „niewiedza” zajmuje 10 stron drobnym drukiem, ale jednak...

Wiemy, że stworzył najwyższy na świecie gotycki ołtarz i że ołtarz ten zdobi kościół św. Jakuba w Lewoczy. Nie znamy jego nazwiska – dlatego też przydaliśmy mu imię miasta, w którym żył i tworzył. Możliwe, że się tu urodził, ale raczej to wątpliwe. Nie wiemy nawet czy był Słowakiem... Chalupecky przypuszcza, że mógł być Niemcem, Włochem czy Francuzem. W Lewoczy pojawił się krótko po roku 1500, mając przypuszczalnie jakieś 40 lat, już jako doświadczony rzeźbiarz. W 1506 roku został przyjęty do Bractwa Bożego Ciała, do którego należeli księża, bogaci rzemieślnicy, nauczyciele i mieszczanie. Musiał więc być już bogaty i żonaty.

Wżenił się nasz Paweł nieznanego nazwiska w bogatą rodzinę mieszczańską w Lewoczy: jego teściem był Melchior Messinsloher-Polirer, który z ochotą oddał mu rękę swej córki Margity – o 20 lat od Pawła młodszej... Paweł wyrzeźbił z nią syna Łukasza (tak nazwanego na cześć świętego ewangelisty, patrona ludzi sztuki) i trzy córki. Córki wyszły za mąż, zmieniły nazwisko i tyle nam z tego. A Pawłowy Łukasz – no cóż... Kształcił się u ojca na rzeźbiarza, ale charakter miał nerwowy, a i wypić lubił, więc wpędził się w kłopoty. 18 czerwca 1537 roku szedł z kolegą Mikulaszem Lutzmannem przez główny plac Lewoczy i bez powodu zaczepili jakiegoś młodzika z Krakowa, którego pobili na śmierć. Byłby Łukasz dał gardło za zabójstwo, więc najpierw uciekł do klasztoru franciszkańskiego w Lewoczy, gdzie udzielono mu azylu. A że istniało prawo, w myśl którego gdy po zabójstwie nikt nie nosi żałoby, to nie ma przestępstwa – Paweł odszukał ojca zabitego Krakowianina, zapłacił mu 15 złotych, czym go pocieszył. Żałoby nie było, sądu nie było, ale była obawa przed zemstą. Łukasz więc zbiegł z Lewoczy i ukrył się tak skutecznie, że przepadł zupełnie, a wraz z nim jego nazwisko.

I dalej nie wiemy kim właściwie był mistrz Paweł z Lewoczy...

Z autokaru wysypuje się hałaśliwa grupa Niemców. Pojazd firmuje jakieś biuro turystyczne z Norymbergi. Przypadek? Polscy historycy sztuki powiadają, że Paweł był uczniem mistrza z Norymbergi, Wita Stwosza, co podważa Ivan Chalupecki twierdząc nie bez racji, że obaj artyści byli w równym wieku, więc pewno byli też równorzędnymi artystami, może towarzyszami z Norymberskich studiów? Paweł cenił Wita, posługiwał się jego drzeworytami przy tworzeniu własnych projektów, może nawet Ján Thurzo, krakowski mieszczanin i jeden  z fundatorów Ołtarza Mariackiego, którego rodzina w Lewoczy była zadomowiona (mam za plecami prześlicznie zdobioną Kamienicę Thurzonów z piękną renesansową attyką) Pawła do Lewoczy skierował? Może Paweł był Polakiem? Wątpliwe, ale miło pomyśleć....

Niemieccy turyści zatrzymują się pod pomnikiem poety Ľudovita Štura, który w Lewoczy pełni mniej więcej tę samą rolę, co Władysław Orkan w Nowym Targu – jest głównym parkingowym... Niemcy w Lewoczy to zjawisko normalne: nie tylko dziś, kiedy piękne miasteczko staje się coraz ważniejszym punktem na turystycznej mapie Europy. Ale już w pierwszej połowie XII wieku król węgierski Gejza II, który był pierwszym na tym terenie prekursorem Roberta Schumanna i wspólnej Europy, sprowadza na teren Spisza niemieckich osadników, głownie z Saksonii. Sto lat później, po najeździe tatarskim spustoszone i wyludnione ziemie słowackie odżywają znów dzięki napływowi Sasów, sprowadzanych na Spisz głównie przez rodziny Berzeviczych, Mariassych i Görgöyów. Lewocza staje się siedzibą Związku Spiskich Sasów reprezentującego niemieckich osadników z 24 miast, którzy mieli rozmaite przywileje - sami wybierali proboszcza, mogli wykonywać działalność rzemieślniczą i handlową, polować w okolicznych lasach, łowić ryby, wycinać drzewa, wydobywać rudę itd. Miasta i wsie, należące do Związku były wyłączone spod władzy królewskiego żupana i były rządzone przez własnego grafa, powołanego w wolnych wyborach przez władze wszystkich miejscowości. Jeszcze w XIV w. Lewocza jednak wystąpiła ze Związku, stając się wolnym królewskim miastem, choć niemiecka społeczność – podobnie jak w wielu miastach północnej Słowacji – była głównym motorem rozwoju i postępu.

 Jeżeli wycieczka niemiecka się tymi sprawami w ogóle interesuje, to starannie to zainteresowanie ukrywa. Czekając na otwarcie bramy Kościoła Świętego Jakuba rozleźli się po całym namesti, zaczepiani przez miejscowych Cyganów, którzy ponoć stanowią 20 procent 14-tysięcznej ludności Lewoczy, ale zdaje mi się, że w ten letni dzień wszyscy przyszli na ocieniony wysokimi drzewami plac. Z jednej z bocznych uliczek wychodzi grupa ugarniturowanej i usukienkowanej młodzieży, niosą jakieś tablice z hasłami, śpiewają, skandują, grają na instrumentach. Niemiecka wycieczka i Cyganie zasłaniają mi skutecznie, niewiele też rozumiem – coś to ma wspólnego z Unią Europejską, ale nie wiem, czy są za, czy przeciw, czy po prostu się bawią.

 Pod względem ludnościowym Spisz historyczny był niesłychanie malowniczy: arystokracja i szlachta była przeważnie węgierska, niekiedy polska, mieszczaństwo – w przeważającej mierze niemieckie, ludność chłopska – słowacka, w północnej części – także polska. Jak mnie irytują te wszystkie szowinistyczne teksty o polskich wpływach na Słowacji, o tym, że kiedyś granica tu czy tam, o tym kto komu co zabrał i dlaczego... Jakie to prowincjonalne! Słowacja jest – czy była – świetnym przykładem, jak kraj syntezy kulturalnej pięknie i harmonijnie się rozwijał. Podupadł dopiero w czasach, gdy z ideologiczno-historycznych powodów, po II wojnie światowej wysiedlono ze Słowacji hurtem wszystkie osoby pochodzenia niemieckiego. Choćby byli z tymi terenami związani od wielu pokoleń... Wiem, jakie były uwarunkowania, ale zawsze szkoda. Może teraz, we wspólnej Europie uda się to naprawić?

 Wchodzę do budynku Archiwum Miejskiego, gdzie ma siedzibę moje Towarzystwo Historyków Spisza. Miła i bardzo kompetentna pani Alžbeta Liščáková, skarbnik Związku Historyków Spisza, wyszukując w przepastnej szafie moją legitymację członkowską, opowiada o zapowiedzianym na przyszły tydzień słowackim referendum na temat przystąpienia do Unii Europejskiej.

 Frekwencja, według pani skarbnik, na pewno będzie większa jak na Węgrzech, pewno koło 60 procent. W zasadzie nikt nie jest przeciw, ale entuzjastami nie są Mečiarowcy, no i może komuniści. Oficjalnie, HSDS (Ruch na rzecz Demokratycznej Słowacji) Vladimira Mečiara popiera Unię, trochę jak u nas „PiS” – tak, ale... A komuniści są trochę przeciw, ale w zasadzie za – pani Alžbeta pewno nie wie, że przywołuje niemal dokładnie konstrukcję naszego największego słowotwórcy, Lecha Wałęsy – do Unii to oni tak, ale do NATO - są przeciw, poza tym w swoich ulotkach najpierw krytykują rząd, że zataja ciemne strony integracji, potem piszą, że słodko w tej Unii nie będzie, a na koniec stwierdzają, że zalecają swoim członkom udział w referendum i głosowanie „tak”, bo tego wymaga sytuacja polityczno-społeczna, geopolityka i dobro przyszłych pokoleń. Więc przeciw, a nawet za... Partia ANO (Związek Nowych Obywateli) zgodnie ze swoim skrótem jest jednoznacznie za, podobnie jak KDH (Ruch Chrześcijańsko-Demokratyczny), SDKU (Słowacka Unia Demokratyczna i Chrześcijańska) premiera Mikulaša Dzurindy, Smer (Kierunek), a także SMK (Partia Koalicji Węgierskiej). Ale tego wszystkiego dowiaduję się już z internetowej strony, jasno i przejrzyście informującej obywateli o Unii i referendum. Znaczy – wszyscy są za? No cóż... Strona umieszczona jest na serwerze rządowym...

Płacę 150 koron składki za rok, 15 złotych – niezbyt wiele. Tyle samo kosztuje mnie zakup interesującego tomu VII rocznika „Z przeszłości Spisza”, gdzie znajduję znakomity artykuł Ryszarda Grzesia, opublikowany po polsku pt. „Małżeństwo Judyty, córki Bolesława Krzywoustego z Kolomanem, czyli o utracie Spisza przez Polskę”. Taki tekst otwiera słowackie pismo naukowe! Doprawdy – uczmy się od sąsiadów otwartości na rozmaite poglądy!

 Całuję rączki pani Alžbety i idę w stronę kościoła. Tak jak przypuszczałem – w remoncie. Na szczęście – tylko z zewnątrz, środek można zwiedzać. Właśnie widzę, jak przed wejściem gromadzi się coraz liczniejszy tłumek, kilka wycieczek z przewodnikami czeka na „pełną godzinę”, kiedy to turyści, po uiszczeniu opłaty są wpuszczani do środka. Do pełnej godziny jest jeszcze trochę, a poza tym nie lubię zwiedzania w tłoku. Byłem w Kościele Świętego Jakuba pewno więcej niż 20 razy, powinienem być już tu wpuszczany za darmo, albo mieć honorową odznakę społecznego przewodnika, bo prawie zawsze bywam tu z gośćmi z różnych stron świata. I zawsze się trochę chwalę tym największym na świecie, Pawłowym ołtarzem. Bo i jest czym:  ma 18 metrów i 62 centymetry, wybudowany z lipowego drewna w pracowni mistrza Pawła w latach 1508-1510, leżał potem w cieniu i „dojrzewał” przez 7 lat, aż wreszcie Paweł z uczniami pozłocił go, pomalował i umieścił w kościele. Ma kształt gotyckiej monstrancji, w środku usytuowane są rzeźby nadnaturalnej wielkości, pokazujące Madonnę z Dzieciątkiem, świętego Jana i patrona kościoła - św. Jakuba. Madonna jest piękną kobietą w kwiecie wieku, Jan ukazany jest z dziewczęcą twarzą i długimi, ufryzowanymi włosami, natomiast najwspanialszą, niemal naturalistyczną rzeźbą jest patronujący kościołowi Jakub - stary Żyd z wielką brodą i czerwoną, ogorzałą twarzą, oparty na kosturze. Każda z rzeźb wykonana została z jednego kawałka drewna, a ponieważ są mniejsze od skrzyni ołtarzowej - Mistrz Paweł wypełnił puste miejsce typowymi dla gotyku strzelistymi wieżyczkami, fialami i trójkątnymi wimpergami, są tam także małe rzeźby przedstawiające ojców kościoła - Augustyna, Ambrożego, Hieronima i Grzegorza Wielkiego. W przedniej części – predelli – ołtarza jest scena Ostatniej Wieczerzy, a jeden z apostołów (nie umiem zza ograniczającego dostęp sznurka dojrzeć, który - wiem o tym tylko z książki Chalupeckeho) ma ponoć rysy samego Mistrza Pawła...

Ja tam najbardziej lubię jednak inny z 12 gotyckich ołtarzy – wcześniejszy od Pawłowego, pochodzący z 1494 roku ołtarz Matki Boskiej Śnieżnej, ufundowany przez czterech braci Jagiellonów, którzy tutaj w Lewoczy prowadzili rokowania dynastyczno-europejskie. Od 6 kwietnia do 7 maja 1494 r. Władysław król Czech i Węgier, Jan Olbracht król polski, Zygmunt - przyszły król Polski i Fryderyk - późniejszy kardynał pertraktowali, spacerowali na rynku, chodzili na msze, siadując na specjalnej królewskiej ławie, którą dziś pokazują w tylnej części kościoła. Towarzyszyli im m.in. starosta spiski Piotr Kmita, Fryderyk, margrabia brandenburski i mąż Zofii Jagiellonki, żupan spiski Štefan Zápolya i kilku biskupów. W predelli ołtarza jest m.in. herb Lewoczy i jagielloński Orzeł Polski.

Chyba nie czekam na pełną godzinę i tym razem Święty Jakub musi mi wybaczyć nieobecność.... Idę się przejść po Namesti. Słońce świeci mi w obiektyw, ale i tak nie mogę  się oprzeć, by po raz setny sfotografować wspaniałą renesansową Radnicę - dawną siedzibę władz miejskich. Od północy plac zamyka rozłożysty kościół ewangelicki, a przed nim często fotografowana kletka haňby, pręgierz, w którym zamykano podobno niewierne żony, lub kobiety, spotkane na mieście po 9 wieczór bez towarzystwa swojego mężczyzny...  Kamienice wokół placu są stale remontowane, ale sporo jeszcze do zrobienia zostało. nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Lewocza czeka na wejście do  Unii, by stamtąd ściągnąć inwestorów.  Może jacyś dawni Spiszacy wezmą się za straszące dziś powybijanymi oknami  kamienice? Odszukany w latach 60-tych XX wieku dom, w którym mieszkał Mistrz Paweł wyremontowano i przeznaczono na muzeum. Ale chyba nie zaszkodziłby ponowny remont...

 Idę wreszcie obejrzeć budynek teatru miejskiego, secesyjny nieco i opodal napotykam otwartą salkę wystawową Podstawowej Szkoły Artystycznej. Witryna zachęca do obejrzenia wystawy koronek słupkowych, wykonywanych przez uczniów. Oglądam interesujące i nowatorskie dzieła, w których tylko technika przypomina koronki, bo motywy i kształty są zupełnie nowoczesne. W rogu siedzi pan nauczyciel i dzierga te koronki, można się przyjrzeć jak powstają. Przypomina mi się metoda, jaką przed wojną obrał w Zakopanem Kazimierz Brzozowski, by zareklamować wyroby spółdzielni „Kilim”: w sklepie przy Krupówkach sadzał na wystawie najpiękniejsze  uczennice, które tam przy warsztacie wykonywały tkaniny. Tutaj, niestety, zdecydowanie nie jest to piękna uczennica, więc opuszczam wystawę i wchodzę do malowniczej, renesansowej kamieniczki. Kamienna brama, niewielkie patio, chłodno. Mijając niewielkie ćwiczeniówki, skąd dobiegają dźwięki ćwiczenia na fortepianie i akordeonie, wchodzę na piętro do dyrektora.

 Młody człowiek, Dušan Kamenický opowiada mi o programie szkoły. Przeszło 120 uczniów w wieku od 7 do 18 lat przychodzi tu na zajęcia popołudniowe, po zakończeniu nauki w szkole ogólnokształcącej. Uczą się muzyki (fortepian, instrumenty dęte, smyczkowe, gitara), plastyki (malarstwo, rzeźba i ceramika, tkaniny artystyczne, grafika), teatru (aktorstwo, teatr lalek, pantomima), tańca (balet  klasyczny i nowoczesny, tańce towarzyskie, disco), folkloru. W sali koncertowej na 130 osób nowoczesny fresk na ścianie jest dziełem jednego z profesorów – na fortepianie Petroff ustawionym na scenie właśnie ćwiczy jeden z młodych pianistów. Co roku szkoła uczestniczy w międzynarodowym festiwalu artystycznej młodzieży we Włoszech i zdobywa tam nagrody w dziedzinie plastyki i prezentacji folkloru – Dušan z dumą pokazuje sporą kolekcję dyplomów na ścianie. Ciekawe, czy gdyby dołożyć do programu zajęcia ogólnokształcące, komputerowe i językowe – moglibyśmy w Lewoczy mieć partnera dla Szkoły Artystycznej z Zakopanego? Dušan wydaje się być zainteresowany podjęciem współpracy, więc umawiamy się na spotkanie w czerwcu. Widzę, że zajęcia się rozkręcają, coraz więcej klas się zapełnia, więc już nie przeszkadzam i wracam na Plac Mistrza Pawła. Jak zwykle w Lewoczy, nie mogę oprzeć się łakomstwu i wspinam się na pięterko renesansowej kamienicy, opodal domu wielkiego rzeźbiarza, gdzie mieści się Restauracja u Trzech Apostołów.

I tu powinienem mieć abonament, ale jeśli korpulentny kelner z wąsikiem mnie poznaje – w co wątpię, nie było mnie prawie pół roku – to starannie to ukrywa. Ale jeszcze zanim otworzę usta, zagaduje do mnie po polsku... Więc może jednak? To w ogóle jest poliglota – latem byłem tu z kuzynką Heike Pinkwart i biegle rozmawiał ze mną po polsku, a z nią po niemiecku. Teraz podawszy mi kartę podchodzi do sąsiedniego stolika, gdzie siedzi przystojne małżeństwo z dwójką drobnych dzieci – on rozmawia z kelnerem po słowacku, ona i dzieci – po francusku. Obok przy stoliku dwójka Polaków usiłuje zamówić coś po angielsku: kelner rozmawia chwilę w tym języku, ale widząc na krześle egzemplarz „Rzeczpospolitej” bez wahania przechodzi na polski.

Zamawiam, jak zwykle česnakovu polevku, zupę czosnkową, tutejszy wariant zupy cebulowej: ostre jak diabeł, z rozbełtanym jajkiem i dobrze wysmażonymi grzankami. Na drugie zwykle brałem slovenske pirohy, tutejszą odmianę „ruskich”, ale tym razem  postanawiam zaszaleć i zamawiam apostolsku pochu’tku. Apostoł Paweł – rzeźba w stylu Mistrza Pawła – przygląda się ze ściany, jak pałaszuję ten apostolski przysmak. Biedni konsumenci z Wieczernika z pewnością nie wzięliby tego do ust, bo to całkiem niekoszerne: cztery kawałki mięsa – polędwica, kawałek mielonego, smażony kotlecik z kurczaka i medalion wieprzowy, do tego opiekane ziemniaki i jak zwykle nie najlepszy „zestaw surówek” na listku sałatki. Kusi mnie piwo, którym delektuje się Francuzka przy stole obok, ale przede mną długa droga samochodem... Zawsze myślałem, że słowacka drogówka jest bardziej liberalna w kraju piwa i borowiczki, i w tym duchu postępowałem przez całe lata, zwłaszcza gromadząc materiały do prac o Słowacji. Pierwsze piwo przy sałatce na drugie śniadanko, drugie na obiad, trzecie – żeby o suchym pysku do Polski nie wracać... A potem doczytałem się, że normy słowackie są ostrzejsze niż polskie: zero alkoholu jest dopuszczalne dla kierowców...

Zamawiam colę. Kelner z nadzieją w głosie proponuje:

- Kawkę? Lody może?

Ostatnio w większej grupie zamawialiśmy na deser mnóstwo zmrzliny, bo mój wnuk Wiktor wybierał z karty wszystko, co ładnie wyglądało, a wszystko ładnie wyglądało... Ale już nie dam rady – resory nawet w peugeocie mają ograniczoną wytrzymałość. Płacę – za całą frajdę i godzinne obżarstwo 247 koron. Niecałe 25 złotych. Żegnam się z Apostołami – mam nadzieję, że nie na długo.

Mimo cienia, w samochodzie mam plus 50. Wietrzę przez chwilkę i spostrzegam za wycieraczką niewielką kartę – no tak, przewaliłem czas parkowania o pół godziny. I parkowałem na autobusowym miejscu... Odjeżdżam jednak, przez nikogo nie zatrzymany, ale widmo mandatu powiewa mi za oknem. Skręcam z powrotem w Koszycką Bramę i ruszam w stronę Preszowa. Kiedy po kilku kilometrach pokazuje się na horyzoncie majestatyczna sylwetka Spiskiego Zamku – staję na poboczu, robię zdjęcie i wyciągam kartkę zza wycieraczki. Jednak to nie mandat, wręcz przeciwnie:

- Następnym razem, kiedy będziecie w Lewoczy – proponują mi po polsku – nie przegapcie restauracji „Slovenka”, przy Namesti Majstra Pavla. Zapraszamy do Lewoczy!