Maciej Pinkwart

Tunezja - kilka dni, kilka fotek

 

(Tutaj tylko - mam nadzieję, że na razie - opis krajoznawczo-turystyczny. Impresje i zdjęcia towarzyskie muszą na razie zaczekać....)

 

24-25 X 2013

 

Trudno powiedzieć, że to już tradycja, ale w każdym razie kilkuletni zwyczaj - że w okresie, gdy wokół nas na Podhalu robi się chłodno i ponuro, a w górach połyskuje pierwszy śnieżek - staramy się znaleźć gdzieś na południe od Sycylii, tam dokąd smutek jesieni i strachy zimy jeszcze przez jakiś czas nie dotrą. Tym razem entliczek-pętliczek wskazał na Tunezję, z główną bazą w miejscowości Suza (Sousse), przeszło 140 km na południe od stołecznego Tunisu. W czwartek, 24 października 2013 po południu wylądowaliśmy na lotnisku Enfidha-Hammamed, położonym 90 km od Tunisu i 50 km na północ od Suzy. Otwarte w grudniu 2009 r., początkowo nosiło imię prezydenta Ben Alego (urodzonego w nieodległej Suzie), ale gdy go obalono w styczniu 2011 - otrzymało obecną nazwę. Jest dość nowoczesne, ale sprawia wrażenie czegoś prawie pustego wśród niczego: leży na skraju pustyni, poza naszym dało się na nim zauważyć jeszcze tylko jeden samolot, kompletnie pusty parking, nudzący się strażnicy na bramkach wjazdowych, pusta autostrada... Ale to pewno dlatego, że w zasadzie - mimo pięknej pogody - sezon już się skończył; jednak po rozległości parkingów samochodowych i autokarowych należy sądzić, że w sezonie jest tu spory ruch. Enfidha (wymawiają to Enfidia) jest wykorzystywana przez 19 linii lotniczych, przywożących tu pasażerów z ponad stu miast europejskich. Z Polski lata się tu z Gdańska, Krakowa, Katowic, Poznania, Rzeszowa, Bydgoszczy, Wrocławia i Warszawy. Tak się jakoś złożyło, że my lecieliśmy właśnie z warszawskiego Okęcia.

Z lotniska jechaliśmy przeszło pół godziny do sporej miejscowości Suza (prawie 200.000 mieszkańców), gdzie mieszkaliśmy w dzielnicy dość luksusowych hoteli i restauracji, w hotelu może niezbyt ekskluzywnym, ale z dobrą infrastrukturą wypoczynkową, a przede wszystkim znakomitą plażą, z mięciutkim, jasnym piaseczkiem i dnem morskim, łagodnie schodzącym w głąb, przyjemnym i bezpiecznym. Morze otwarte, nie żadna tam zatoczka, ale mimo to tylko przez jeden dzień były większe fale, a tak poza tym prawie zupełny sztil. Po zakwaterowaniu trochę połaziliśmy wieczorem po mieście, wzdłuż eleganckiej promenady, biegnącej równolegle do głównej ulicy.

Nazajutrz plaża, a po południu wycieczka (taksówką, za niecałe 10 zł w przeliczeniu z tutejszych dinarów) do portowej i willowej zarazem dzielnicy, położonej 10 km na północ od centrum Suzy - Port (po arabsku: Marsa) El-Kantaui.

 



Coś pośród niczego - za cyprysami majaczy lotnisko Enfidha



Lot na spadochronie za motorówką - takie latające meduzy były codzienną atrakcją na plaży


"Nasza" plaża - z tyłu hotele "Marabout" i "Royal Beach"


Bardziej tradycyjne miejscowe dziewczyny kapały się w spodniach, bluzkach i hidżabach


Przechadzki wielbłąda i oferty przejażdżki na nim także należały do stałego repertuaru atrakcji


Pan z chustami nie miał zbyt wielu klientek, mimo ustawicznego oferowania im "good prize"


Wróbelki wokół parasoli palmowych nie czekały na łaskawe podrzucenie im okruszków, tylko polowały sobie na muszki


Wszystkie owoce, oferowane na plaży wyglądały lepiej niż smakowały. Ale oferowano je jako "sex fruits"


Palmy daktylowe, akurat właśnie owocujące, były wszędzie, i chodziło się depcąc po spadłych owocach


No i już wszystko jasne - czytelny drogowskaz to dla turysty podstawa!


Port El Kantaui, tak jak Antibes, Falasarna, Monako, Sopot czy Agadir - połączenie sportu ze snobizmem


W El Kantaui naliczyliśmy ze sześć "statków pirackich", identycznych jak w Ustce, Kołobrzegu czy Retymnie...

Dalej