Maciej Pinkwart
Miniatury włoskie
Parę lat temu „Pascal” zamówił u mnie jakiś tekścik do ozdobienia przewodnika po
Włoszech. Napisałem sześć. Wykorzystali jeden. Postanowiłem więc je przypomnieć,
do czego zainspirowała mnie książka Kseni Szczepanik-Ładygin „Jadąc do Włoch”.
Proszę nie myśleć, że się „na niej” lansuję: moje teksty nie mają ambicji
literackich, po prostu przypominam je z włoskiej nostalgii. No i dlatego, że
odnoszą się to tych regionów, które książka Kseni w tym wydaniu pominęła.
Jak w San Marino nie zostałem milionerem
W
zasadzie nie byłoby po co tam jeździć, bo przecież polskie grupy, wstępujące do
San Marino po drodze do Rzymu i tak nie mają dość czasu, żeby zwiedzić
XI-wieczną twierdzę, pałac księcia z XV w. czy klasztor franciszkanów z XIV w.,
po prawdzie nawet mało ich obchodzi to, że samo miasto założono w 301 r. i mimo
że jest księstwem – jest tez najstarszą republika świata. U nas jednak San
Marino kojarzone jest wyłącznie jako siedziba jedynej drużyny piłkarskiej na
świecie, z którą Polska wygrywa, oraz jako światowe centrum alkoholu. Mit o
bezcłowych okazjach cenowych, udało mi się obalić już za pierwszym pobytem,
kiedy to kontrolnie kupiony pięciolitrowy baniaczek czerwonego wina był w San
Marino o połowę droższy niż w sąsiednim włoskim Rimini. Niemniej jednak potęga
mitu jest wielka, a poza tym jest jeszcze inny czynnik, dla patriotów niemal tak
samo istotny jak cena: tam wszyscy mówią po polsku. W sklepach alkoholowych,
naturalnie.
I jest jeszcze jeden czynnik, który nas ciągnie do San Marino: w każdym sklepie
– nie tylko z alkoholem! – zanim podejmiesz decyzję o zakupie (nie koniecznie
pozytywną!) – jesteś zapraszany do degustacji wybranego trunku. Najczęściej są
to kolorowe wódki i likiery w najdziwaczniejszych buteleczkach, uwodzące
potencjalnego alkoholika kolorem, zapachem i kształtem. Przerwa w wycieczce czy
pielgrzymce, przewidziana na – powiedzmy - zwiedzanie San Marino, trwa zwykle
godzinę. Wystarcza to, żeby obejść większość sklepów wokół centralnego Piazza
Della Liberte. Przerabiałem to za pierwszym pobytem. Głowa bolała mnie potem do
samego Asyżu, przeszło dopiero w piwnicach katedry, co uważałem za cud św.
Franciszka. Któregoś razu w czasie pielgrzymki po sklepach, zaszedłem w
towarzystwie do sklepu, prowadzonego przez Polaka (polskich sprzedawców jest tu
ze 20-tu; reszta się nauczyła po polsku mówić), bo Krysia miała ochotę na jakiś
kolorek na prezent dla kogoś starszego. Zagadałem się na boku z właścicielem,
gdy nagle usłyszałem kłótnię. Przed Krysię do kolejki wepchnęło się kilka
zakonnic pod przewodem księdza, który właśnie udzielał im rad, jaki alkohol
kupić. Był kompetentny, bo rekomendował raczej Jacka Danielsa niż kolorowe
likierki, ale Krysia nie zwracała uwagi na fachowość alkoholowych porad dla
zakonnic, tylko podniesionym i kategorycznym tonem napominała, że oni tu nie
stali, tylko wepchnęli się bezczelnie, a w ogóle, to kto to widział, żeby osoby
duchowne kupowały sterty alkoholu.
Znajomy pospieszył obsłużyć moją zirytowaną przyjaciółkę, ksiądz usiłował
obrócić sprawę w żart mówiąc, że zakonnica też człowiek i napić się musi, a poza
tym wino mszalne już ich uodporniło, Krysia zrzucała na nich całą górę pogardy,
ale nie mogła nic powiedzieć na argument, że jej adwersarze są z pielgrzymką i
spieszą się do Ojca Świętego, więc chcieli whisky poza kolejką.
I tak straciłem szansę na wzbogacenie się, bo ten znajomy chwilę przed awanturą
proponował mi, że będę dostawał dolę za każdego turystę, którego doprowadzę do
jego sklepu. Potem już do tego nie wracał. Widziałem, że gadał z księdzem.
O wyższości rodu Capulettich
Włączyłem radio i usłyszałem muzykę Prokofiewa z baletu Romeo i Julia.
Tyle zawdzięczamy fantazji Szekspira, że warto raz jeszcze jej dać się uwieść.
Pierwszy parking, na jaki nas zniosło w Weronie, był koło murów miejskich, przy
ulicy Capulettich, krzyżującej się z ulicą Szekspira i, oczywiście, ulicą
Montekich. Zaczęliśmy więc wywoływać ducha Julii od zwiedzenia jej grobu, który
mieści się w klasztorze franciszkanów (tam mieszkał słynny ojciec Laurenty,
który udzielał kochankom ślubu i wymyślił fatalny sposób na uniknięcie przez
Julię ślubu z Parysem, skutkiem którego jakoby jest ów grób…). Sarkofag jest
pusty i otwarty, ciała brak, zresztą choć zabytek jest antyczny, to stanął tu
dopiero w 1937 roku. Dla turystów. W południowym skwarze mijamy Piazza Bra,
chroniąc się w cieniu murów amfiteatru z I wieku, który jako niezwiązany z
wiadomym romansem na razie nas nie obchodzi. Szeroką via Stella dochodzimy do
średniowiecznej via Capelli, już w gęstniejącym tłumie turystów, których tak jak
i nas prowadzą drogowskazy z napisem Casa di Giuletta. Ledwo się mieścimy
na ciemnawym podwórku, gdzie największy hałas robią amerykańskie nastolatki i
niemieccy państwo w średnim wieku. Od błyskających fleszy można oślepnąć.
Wszystkie obiektywy kierują się w stronę słynnego balkonu, a amatorscy paparazzi
uwieczniają chichoczące panienki, które z balkonu wdzięczą się do Romeów na
dole. Za drobną opłatą można wejść na pięterko domu Julii i poczuć się jak
bohaterka Szekspira. Renata rozważa przez moment taką inwestycję argumentując,
że w końcu stanąć w tym miejscu, gdzie odbywała się słynna scena balkonowa, to
jest coś!
No, jest. W tym domu w średniowieczu mieszkała rodzina Capellich, których potem
utożsamiono z Capulettimi, ale balkon wybudowano dopiero w końcu lat 30-tych XX
wieku. Wszyscy piszą karteczki z życzeniami szczęśliwej miłości i umieszczają je
w szczelinach murów lub między liśćmi winorośli. Amerykańskie nastolatki
przyklejają je gumą do żucia. Dla zwiększenia szans na miłość koniecznie trzeba
się przytulić do wykonanego z brązu pomnika Julii i złapać ją za prawą pierś,
która od tych czułości lśni jak złoto. Oczywiście robimy to z przyjemnością.
Próbuję zainteresować przyjaciół ślicznym placem Zielnym, pomnikiem Dantego czy
kościołem Santa Maria Antica, z pięknymi grobowcami Scaglierich, ale w efekcie
lądujemy przed Domem Romea, przy Via Arche Scaligere. Mimo szekspirowskiego
cytatu przy bramie, dom nie ma nic wspólnego z Montekimi, znajduje się w pałacu
książąt Cagnolo Nogarola, a jego ozdobą jest dobra restauracja. Patrzymy na ceny
wystawionego menu i wracamy na Piazza dell’ Erbe, gdzie zdrowie Romea pijemy
sorbetem.
Gdyby tacy kochankowie kiedykolwiek istnieli naprawdę, żyli i umarli, a nawet
nie daj Boże pożenili się i mieli dzieci, pies z kulawą nogą o nich by nie
pamiętał. Żyją do dziś tylko dlatego, że nigdy nie istnieli poza genialną
wyobraźnią dziwnego Anglika, o którym też nie wiemy, czy naprawdę był pisarzem.
I czy w ogóle istniał.
Wyspa kochanków
Leszek
od rana wykazywał niezwykłe ożywienie. Już sam marsz do portu w Sorrento był
właściwie marszobiegiem, a dzień się dopiero leniwie zaczynał. W porcie zniknął
nam z oczu i wrócił po chwili z ogorzałym marynarzem, który okazał się
właścicielem niewielkiej floty motorówek. To właśnie z nim mieliśmy płynąć na
Capri.
Żebym nie wiem co słyszał o tym miejscu, zawsze przede wszystkim przypomina mi
się piosenka Pamiętasz Capri, tę wyspę kochanków… A przecież nazwa
pochodzi od zupełnie nieromantycznych kóz, zamieszkujących tamtejsze skały.
Oczywiście – dawniej, bo teraz na Capri mieszkają przede wszystkim milionerzy.
No i ci, co dla nich pracują. Zatoka Neapolitańska była spokojna jak letnia
zupa, przepłynęliśmy pod skalnym Łukiem Miłości, wznoszącym się niejako w środku
morza, co miało nam zapewnić powodzenie w uczuciach (na co liczę do tej pory,
choć fortuna się nie spieszy) i Capri zaczęło być widać. Wyglądała jak małe
Czerwone Wierchy, białe wapienie błyszczały w słońcu, wyglądając wcale dostojnie
jak na swoje niespełna 600 metrów nad poziomem morza, które przybierało coraz
intensywniejszą niebieską barwę. Niestety, kapitan zakomunikował, że do słynnej
Lazurowej Groty na zachodnim brzegu wyspy wpłynąć się teraz nie da, bo jest
przypływ i wejście skryło się pod wodą. Na pociechę opłynęliśmy Capri dookoła,
podziwiając kilka rezydencji i ruiny po pałacu cesarza Tyberiusza, gdzie
przedtem rezydował Oktawian August. Z portu mieliśmy jechać do górnej części
wyspy żółtym autobusikiem miejskim, obliczonym na 30 szczupłych osób. Na
przystanku czekała spora wycieczka, tłum turystów indywidualnych i ludności
miejscowej. Nie wiem jak, ale wszyscy się zmieściliśmy, choć o odetchnięciu
pełną piersią mowy nie było. Leszka tłum oddzielił ode mnie, ale nie bardzo,
także mogliśmy trochę nawet rozmawiać, choć na dystans. Po chwili autobus
ruszył, od razu z kopyta, dziarsko pokonując kolejne serpentyny i przyjaciel
jakoś tak przestał odpowiadać na moje uwagi. Wychyliłem się poprzez grubszą
jejmość i zobaczyłem, jak rozmawia ze zjawiskowo piękną brunetką, do której
przyciskała go siła odśrodkowa na każdym zakręcie i zupełnie nieźle im szła ta
znajomość.
Jednak w miarę podróży tłum zaczął ich rozdzielać, rozmawiali jeszcze, ale już
na coraz większy dystans, wreszcie Leszek jakby się poddał, skinął ręką na
pożegnanie, ale zaraz podjął inną decyzję i z desperacją zaczął przeciskać się
do przodu. Niestety, było już za późno. Na placu w górnym mieście, gdzie
autobusik skończył bieg, dziewczyny już nie było.
- Może poszukamy? – zaproponowałem – wyspa nie jest duża…
Pokręcił głową.
- Ponad 10 kilometrów kwadratowych, dwa miasta, kilkaset rezydencji ogrodzonych,
niektóre dostępne tylko z morza…
No, tam na pewno się nie schowała, bo jednak jechaliśmy naziemnym autobusem.
Zrezygnowani, siedliśmy w kawiarni przy ogrodzie botanicznym. Słońce chowało się
za rozłożystymi liśćmi bananowców, wiatr szumiał w gałęziach palm, wspominaliśmy
piosenkę o wyspie kochanków.
Leszek westchnął i przypomniał sobie o obowiązkach przewodnika.
- W 1905 na Capri mieszkał Lenin…
Mieszkali tu też Maksym Gorki i Feliks Edmundowicz Dzierżyński. I George Bernard
Shaw, Ryszard Wagner, Oskar Wilde, Reiner Maria Rilke, Winston Churchil, Pablo
Neruda. I Jan Styka, Maria Konopnicka, zapewne z kochanką, Kazimierz
Przerwa-Tetmajer i Leopold Staff, który oceniał, że jest tam taniej niż w
Poroninie, i pije się mniej. I Stefan Żeromski z synem, mieszkający między
Gorkim a Jesieninem. Mieszkało tam i mieszka jeszcze wiele innych ważnych osób.
I ta przepiękna brunetka, które rozpłynęła się w tłumie, bezpowrotnie niestety.
Wróć do Sorrento. Konkretnie na Piazza Tasso
Bardzo dawno temu, kiedy nie było jeszcze GPS-ów, a telefony komórkowe nie miały
roamingu, była już pizza i wszyscy ją bardzo lubili. Wszyscy też wiedzieli, że
wynaleziono ją w Neapolu i tam by wypadało iść na obiad, ale w Neapolu był
strajk śmieciarzy, więc uznaliśmy, że w Sorrento pizza będzie równie dobra.
Ponieważ było tu mnóstwo pizzerii, a przewodnik nie znał żadnej, więc pozostawił
nam wolny wybór. Mieliśmy za godzinę spotkać się mniej więcej w środku miasta,
przy Piazza Tasso, gdzie parkował nasz autokar.
Odszedłem na stronę, a ponieważ strona była zajęta, musiałem poczekać, a kiedy
wróciłem na główną ulicę - już nie dostrzegłem nikogo z naszej grupy. Ale nie
było problemu z trafieniem. Do portu szliśmy prostą, elegancką via Marina
Piccola i tą samą drogą trzeba było wracać. Nuda. Postanowiłem pójść w prawo,
skręcić potem w równoległą do tej Mariny i koło kościoła, który był w połowie
drogi, skręcić w lewo, by znaleźć się z powrotem trasie. Wszedłem więc w ulicę
Luigi Maio, rzeczywiście równoległą do Mariny Piccoli. Było coraz ładniej, sporo
zieleni, szedłem szybko, po chwili zobaczyłem kościół. Ale nie po lewej stronie,
tylko po prawej. Spojrzałem na zegarek. Minęło ledwie kilkanaście minut.
Obszedłem kościół z prawej strony, poszedłem znów równoległą ulicą i po chwili
znów zobaczyłem kościół. Też po prawej. A potem następny. Jeszcze bardziej po
prawej. Poszedłem uliczką między nimi, o zabłądzeniu nie było mowy, pamiętałem
przecież cały czas, że trzeba tylko skręcić w lewo i już się będzie na szlaku.
Po dwudziestu minutach wyliczyłem, że – ponieważ tyle czasu szliśmy w tamtą
stronę – pora skręcić, odnaleźć plac i zacząć szukać pizzerii i kolegów. Tak też
zrobiłem. Placu nie było. Nie było też żadnej szerokiej, eleganckiej ulicy. Po
chwili znalazłem się na zapuszczonym osiedlu mieszkaniowym, gdzie wśród bloków
biegały psy, na przyzbach siedzieli staruszkowie wygrzewający się do słoneczka i
nic nie przypominało placu, na którym byliśmy umówieni.
Zagadnąłem pierwszego z brzegu emeryta o parking autokarowy, uśmiechnął się
uprzejmie bezzębnymi ustani i pokręcił głową. Podeszła staruszka o lasce,
posłuchała, pokręciła głową. Dzieci grające w piłkę tylko się śmiały. Nikt nie
umiał po angielsku. Co gorsza, zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, jak się
nazywa plac, którego szukałem. Ludzi młodych, czy w średnim wieku o tej porze
nie miało prawa być w domu – wszyscy pracowali. Mocno już zdenerwowany,
sięgnąłem do najgłębszych zasobów pamięci i klecąc coś z łaciny, francuskiego i
okruchów włoskiego, wyrzęziłem koszmarnie: Comment andiamo la plazza?
Oczywiście sukcesu nie odniosłem, ale jeden z mężczyzn domyślił się, że idzie mi
o plac: Piazza? Quale piazza? Quale nome?
W tym momencie odblokowała mi się szara komórka i
wydukałem: piazza Tasso.
Wstali wszyscy, odprowadzili mnie na skraj osiedla, pokazali drogę. Doszedłem do
placu z drugiej strony, bo moje równoległe nie zbiegały się na horyzoncie, tylko
wręcz przeciwnie. Minęło ledwo 45 minut. Nikt nie zauważył mojej nieobecności.
Przy placu jeszcze zjadłem pizzę. Nie smakowała mi.
Łzy Chrystusa
Szosa,
poprowadzona po zboczach Wezuwiusza, skłania do tęsknego wspominania poczciwego
aviomarinu. Ale w końcu jesteśmy w gorącym klimacie, gdzie albo się sjestuje,
albo podejmuje ryzyko. Tak samo jeździłem na Olimp, podobnie było w marokańskim
Atlasie Wysokim, w Pirenejach czy Luberonie. „Nie ma się czym przejmować, w
końcu codziennie jeżdżą tu setki samochodów i nic się nie dzieje” – przekonuję
się w myślach, nie patrząc w stronę przepaści, gdzie co i raz pojawiają się
zardzewiałe wraki samochodów, którym się jednak coś podziało. Wreszcie się
zatrzymujemy na ostatnim parkingu, jakieś tysiąc metrów nad poziomem morza. Do
szczytu jeszcze kilkadziesiąt minut marszu. Cóż to dla nas, górali…
Ale górale zwykle nie chodzą po wyślizganym pumeksie, w ostrym zapachu siarki.
Dochodzę do bramki, gdzie trzeba opłacić 8 € za wstęp, można skorzystać z
toalety i kupić pamiątki. Rozsądek podpowiada, że lepiej byłoby to zrobić w
drodze powrotnej, ale przezorność uprzedza, że z powrotem stoisko już może być
zamknięte, bo sprzedawcy najwyraźniej już pakują manatki. Kawałki lawy,
plastikowe szczyty z napisem Vesuvio, obrazki i pocztówki. I rząd flaszek z
winem. Niewątpliwie coś dla mnie.
Wybieram białe wytrawne, bo innych nie ma, cena wydaje mi się wygórowana, ale i
poziom jest wysoki: wino Lacrima Christi produkowane jest z winorośli
rosnących w winnicach usytuowanych na zboczach Wezuwiusza, ale transport pod
szczyt musi być dość kosztowny. No i nie każdy może się pochwalić, że kupił
Łzę Chrystusa prawie na szczycie wulkanu… Lacrima wędruje więc do
plecaka i maszeruje na Wezuwiusz. Po chwili głośne „achy” i „ochy” oznajmiają,
że jestem u celu.
Krater wulkanu zapada się na jakieś 200 metrów i gdyby chcieć zejść w paszczę
diabła, to tu można by spróbować. Szarawe głazy pokryte są nalotem podobnym do
tego, jaki pokrywa kamienie na tatrzańskiej Żółtej Turni. Po chwili dostrzegam
różnicę: piaskowce Żółtej Turni porasta żółty porost o śmiesznej nazwie
wielosporek jaskrawy, przez turystów nazywany rozporkiem. Tutaj żółte
wykwity to po prostu siarka. Kilka osób jest we wnętrzu krateru, ale ja
zdecydowanie odmawiam sobie tej przyjemności. To przecież rezerwat przyrody i
nie wolno schodzić ze szlaku! A poza tym, jakby się zeszło, to potem trzeba
będzie wejść z powrotem, a wspinaczka po siarce zupełnie mi się nie uśmiecha. W
kilku miejscach krateru unoszą się dymy, widzę też niewielką watrę – na wierzch
wydobywa się ogień i maleńkie wodospady lawy. Turyści dookoła sięgają po
telefony i we wszystkich językach świata zawiadamiają swoich bliskich, że oto
zdobyli Wezuwiusza. Nie mam telefonu, więc sięgam po Lacrimę Christi. Ale
nie wypada tego obalać na wulkanie, jeszcze bym wpadł w zbyt wesoły
nastrój, a wiemy, z czym się kojarzy tańczenie na wulkanie.
Schodzę na parking. Obok samochodów jest sklep z pamiątkami i, oczywiście,
firmowym winem Wezuwiusza. Jest tu o połowę tańsze niż pod szczytem. Są też
odmiany słodkie i półsłodkie, ale trwam przy swoim, szczytowym. Wieczorem w
hotelu okazuje się, że jest kwaśne i ogólnie niedobre.
Inna rzecz, że w końcu rozsmakowywanie się we Łzach Chrystusa, byłoby
zupełnie nie na miejscu.
Pies poety
Do Włoch jechałem kierowany logiką inżyniera Mamonia – aby potwierdzić, że
podoba mi się to co już znam. Głośne zachwycanie się rzeczami znanymi było
jednak nieco kłopotliwe, gdyż byłem jednym z najstarszych uczestników pleneru
dla młodzieży w wieku 12-15 lat, a więc nie mającej żadnych skojarzeń z
czymkolwiek z przeszłości. Po kilku nieudanych próbach machnąłem ręką na
konteksty, zostawiając dla siebie tę całą, niewielką zresztą, wiedzę.
Zobaczyliśmy Neapol i nikt nie umarł. Z głośnika autokaru popłynęło O sole
mio, a potem Santa Lucia akurat wtedy, gdy słońce pokazało się nad
neapolitańską osadą Santa Lucia. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Potem ktoś nam
wskazał Wezuwiusza i za moment wjechaliśmy do Pompejów.
Był początek maja, ale gorąco pewno tak samo jak wtedy, 24 sierpnia 79 roku po
Chrystusie. Był piękny dzień i Wezuwiusz przed południem był spokojny, jak
teraz. Oglądany z Forum, przypomina taką mniejszą Babią Górę. Gdzieś daleko biją
dzwony, pewno na Anioł Pański i jest rzeczywiście południe. Wtedy, w samo
południe, zaczął się dla Pompejan koniec świata.
Ale te kilka metrów popiołu, które błyskawicznie przykryły domy i umarłych, w
większości zabitych podczas południowej sjesty przez trujące gazy, w pewien
sposób stało się błogosławieństwem dla miasta jako takiego, bo dzięki temu
możemy dziś wędrować ulicami, które wyglądają jak dekoracja, gdzie rozmontowano
większość ścian, za to obrysy budynków i mozaiki podłogowe pozostały w
doskonałym stanie. Trafiam najpierw do Domu Fauna, gdzie w atrium wita nas
posążek tańczącego fauna. Dom Fauna, ale faun jest tylko ozdobą fontanny, zaś
rezydencja należała najprawdopodobniej do patrycjusza ze słynnego rodu Sullów.
Nikt nie wie, kim był Sulla, wszyscy wiedzą – a nawet widzą – kim był faun…
Naprzeciwko znajduję to, co z Pompejów znam najlepiej – przepiękną mozaikę,
przedstawiającą groźnego psa, z napisem cave canem, czyli czymś, co na
współczesne tłumaczy się tekstem: Ja dobiegam do furtki w trzy sekundy, a ty?
Dzieci domyślają się, że jest to Dom Psa i są bardzo rozczarowane, kiedy
wyjaśniam, że pies tylko pilnował, a mieszkał tu pisarz i miejsce to nazywa się
Domem Poety. Justynka pyta z poważną miną:
- A ten pies, to też umarł od tego wulkanu?
Cóż, nie wiem nawet czy od wulkanu umarł Poeta, bo przecież odnaleziono około
2000 ciał, a miasto było ludniejsze, w pewnym okresie potężniejsze nawet niż sam
Rzym. Może uciekł? Ale los Tragika tu nie jest najważniejszy. A już na pewno nie
dla Justynki, która ma w domu psa, a nie ma poety.
- Myślę, że nie – bujam – psy mają instynkt. Na pewno zdążył gdzieś uciec.
Ale pamiętam wiersz Jacka Kaczmarskiego. Pies był na łańcuchu. On pierwszy
ostrzegł wyciem całe miasto. Ci co mu uwierzyli – uciekli. Pozostali – i on –
zginęli pod popiołem. Został na zawsze jego duch, zaklęty w mozaice.
Jak duchy klientów pobliskiej instytucji, elegancko na drogowskazie nazywanej
Bordello. Tłumaczę, że to było miejsce wypoczynku, relaksu po ciężkiej
pracy, co zresztą świetnie komentują freski na ścianach. No, w rzeczy samej,
wszystko jasne, nikt o nic nie pyta, filmy w telewizji po 20-tej robią swoje w
dziedzinie uświadomienia.